poniedziałek, 30 października 2017

Relacja z XXIX jesiennego wyjazdu Klubu Górskiego PTTK „Koliba” w Lublinie w Tatry w dniach 30.09 - 07.10.2017 r.



Dzień 1 - 30.09.17 r./sobota/

Dzień wyjazdu, to dzień, który raczej odbiega od innych dni, bo to i trzeba wcześniej wstać, dotrzeć na miejsce zbiórki, a potem jeszcze odbyć wielogodzinną, męczącą podróż, aby po przybyciu do Zakopanego i zakwaterowaniu w OW „Biały Ślad” nabrać rozpędu do górskich eskapad, zgodnie z przyjętym harmonogramem, jak zwykle nader ambitnym i pasjonującym dla osób, które kochają góry.



Ale po kolei. Około g. 5:00 spotykamy się na dworcu PKS w Lublinie i to jest początek naszej tygodniowej zakopiańskiej ekskursji. Obładowani plecakami i innymi bagażami, wsiadamy do busa, jest nas dziesiątka, ale po drodze dosiadają inni uczestnicy, w tym kierownik wyprawy – Stanisław Cz. Niektórzy od rana tryskają humorem i pozytywną energią, węsząc smak przygody, inni -ziewają z niewyspania i wypatrują wygodnego miejsca, aby tam się zaszyć i zdrzemnąć podczas jazdy.

Już na wstępie okazuje się, że można czegoś zapomnieć, choć nikt tego nie brał pod uwagę. Taka sytuacja zdarza się przecież prawie każdemu z nas. I tak kierownik naszej ekipy, Stasio Cz., zapomniał wziąć profesjonalny aparat fotograficzny, z którym zazwyczaj się nie rozstaje... Teraz musi mu wystarczyć smartfon do robienia zdjęć w górach....

Pecha miał też Józek T., który nie zabrał z domu portfela z gotówką... Jedzie zatem w daleką podróż „goły i wesoły”, bo Waldek zaoferował mu pożyczkę i dał na jej konto zaliczkę... Opuszczamy Lublin, kiedy jeszcze jest ciemno na dworze, ale pomału budzi się dzień, a nad łąkami, które po drodze mijamy, unosi się gęsta, biała mgła, co zwiastuje piękną, jesienną pogodę, a o to przecież nam chodzi... I rzeczywiście, w okolicach Janowa Lubelskiego oglądamy szkoda, że przez szybę, promienny wschód słońca. I jest to euforyczne przeżycie, coś, co daje nadzieję, że taka cudowna pogoda będzie nam towarzyszyć do końca wyprawy.

Po krótkim postoju w Tarnowie, wreszcie ok. g. 13:30 dojeżdżamy do zapchanego samochodami i turystami Zakopanego. Nic dziwnego - pora weekendu. Sprzed dworca PKP wynajęty uprzednio bus zabiera nas do miejsca docelowego. Odtąd „Biały Ślad” przy ul. Zwierzynieckiej będzie naszym domem. To tutaj będziemy mieć bazę wypadową, a zarazem stołówkę i sypialnię...

Każdy z nas dostaje od Stasia Cz. przydział do pokoju, w którym będzie mieszkał przez najbliższy tydzień, a zaraz potem po ekspresowej dyslokacji spotykamy się w jadalni na parterze - na inauguracyjnym obiedzie. Pochłaniamy posiłek bardzo szybko, bo czeka nas dłuższy spacer przez miasto szlakiem stylu zakopiańskiego. Prowadzi nas znawca tematu, Stasio Cz., który zna stolicę Tatr jak własną kieszeń. Oczywiście, w kanonie tego stylu jest obowiązkowa wizyta w willi „Oksza” przy ul. Zamoyskiego, gdzie akurat eksponowana jest wystawa sztuki, obejmująca twórczość zakopiańskiej kolonii artystycznej do roku 1939.Willa „Oksza” to dzisiaj filia Muzeum Tatrzańskiego w Zakopanem. Podziwiamy stylowy budynek z zewnątrz, pstrykamy parę zdjęć i pchamy się dalej, bo dzień coraz krótszy, a czas nas popędza...

Zaraz potem odwiedzamy willę ”Obrochtówka”, a nawet jest okazja, żeby pogawędzić z obecną właścicielką, która właśnie porządkowała przydomowy ogródek, mając za towarzystwo pieska - pekińczyka i kota... Starsza pani potraktowała nas nader sympatycznie. Dowiedzieliśmy się, że to jej rodzony dziadek - J. Obrochta „Bartuś' - zaprojektował i wybudował w 1898 roku ten kultowy dziś obiekt stylu zakopiańskiego, wyjątkowo cenny zabytek. Dodajmy, że w willi „Obrochtówka” tętni współczesne życie, bo na dole po schodkach mieści się przesławna restauracja „Murowana Piwnica”, w której serwowane są tradycyjne potrawy góralskiej kuchni. Tylko zbójników już nie ma, ale za to ceny zbójeckie, bo smażone ,świeże rydze z patelni kosztują 25 zł porcja.




Podążamy dalej w dół ul. Chałubińskiego, mijając po drodze mnóstwo zabytkowych pensjonatów typu retro, aby dojść przez Spyrkówkę, wzdłuż potoku Biały Dunajec na Harendę – do 18 – wiecznego drewnianego kościółka pw. Jana Apostoła i Ewangelisty, z charakterystycznymi sobotami po bokach świątyni. Jeszcze tylko przystanek przy Muzeum Jana Kasprowicza na Harendzie i koniec zwiedzania.

O godz. 16:50 zaczynamy wspinać się całą grupą wzdłuż trasy zjazdowej na Gubałówkę- na sam grzbiet pasma gubałowskiego. To ma być taka zaprawa treningowa przed jutrzejszym dniem i następnymi... Wylewamy z siebie pierwsze poty, bo podróż busem zrobiła swoje, ale za to na górze możemy oglądać i chłonąć wzrokiem panoramę ośnieżonych Tatr Wysokich „live”, podświetlonych na czerwono łuną zachodzącego słońca. Po drodze natknęliśmy się na góralskie wesele, państwo młodzi i weselnicy w pięknych, wyszywanych strojach góralskich… Kapela przygrywa , ale tylko przez chwilę podziwiamy górali, bo robi się coraz później...

Z Gubałówki schodzimy niebieskim szlakiem z powrotem do miasta. Jest godz. 19:30, a że to już wieczór i sobota, połączona z najazdem turystów, to mamy niepowtarzalną szansę, aby zasmakować Zakopanego „by night”. Bardzo udany dzień, pełen kontrastów, rano wschód słońca w okolicach Janowa Lub. , wieczorem- zachód słońca na Gubałówce, a do tego pierwsza wspinaczka , czego więcej pragnąć...

Chyba tylko tego, żeby się porządnie wyspać i pójść jeszcze wyżej w Tatry, co jest przecież naszym magnesem i imperatywem. Wieczorem nasza „paczka” powiększyła się o kolejne osoby, które też poczuły zew gór, ale dojechały do Zakopanego na własną rękę.

Pierwsza nasza trasa liczyła 7 km i obejmowała 450 m przewyższenia w górę i tyleż samo – w dół.

Dzień 2 - 1.10.17 r./niedziela/

Po wczorajszej rozgrzewce na Gubałówce, zaraz po śniadaniu, bus zawozi nasz „team” na Głodówkę, aby już pełną parą kontynuować plan wyprawy. Wszyscy bojowo nastawieni i zmobilizowani do podboju Tatr, mówiąc kolokwialnie, a do tego aura dodaje nam skrzydeł. Wysiadamy przy schronisku harcerskim „Głodówka” i prawie natychmiast, chcąc nie chcąc, musimy się na chwilę zatrzymać, bo ze skarpy przy szosie roztacza się w całej okazałości i krasie rozległa panorama Tatr, widać szczyty pod pierzyną pierwszego śniegu, a Stasio Cz. jedzie palcem po każdym z nich i pokrótce objaśnia nam jego nazwę i usytuowanie poszczególnych wierzchołków. To taka quasi-lekcja topografii i geografii w terenie. I znowu euforia, dusza śpiewa, taka to niezapomniana chwila, bo tam na wysokościach śnieg, zima, a tu na dole, gdzie nas zamurowało z wrażenia, jakby na przekór - wszystkie kolory jesieni, którymi przystrojone są drzewa na zboczach... Złote, pomarańczowe, czerwone, purpurowe liście, feeria barw, wszystko to przyciąga nasz wzrok…


Taka piękna, typowo polska złota jesień pierwszego dnia października 2017 i traktujemy ten moment jako dodatkowy bonus – na szczęście. Zachwyt, zachwytem, ale w końcu trzeba brać nogi za pas i ruszamy naprzód w stronę Wierchu Poroniec. Tutaj dochodzi do naturalnej selekcji i podziału naszej grupy na podgrupy sprawnościowe. Grupę czołową /12 osób/ poprowadzi jak po sznurku Stasio Cz., a grupę senioralną /4 osoby/ bierze pod swoje skrzydła niezastąpiona Danusia M., specjalistka od kartografii.

Około godz. 11 spotykamy się w komplecie na Rusinowej Polanie, gdzie jest zaplanowany popas i wytchnienie na drugie śniadanie. To także krótka sesja zdjęciowa, bo pozujemy wszyscy do zbiorowego ”tableau” z udziałem uczestników naszej wycieczki spod znaku lubelskiej „Koliby”. Jeden z nich, Zbyszek S., w przypływie wspaniałego humoru i fascynacji Rusinową Polaną, zafundował koleżankom i kolegom cały worek jeszcze ciepłych oscypków, co należy odnotować i przypominać innym jako przykład godny naśladowania.




Fundatorów i sponsorów nam trzeba!!!

Potem następuje długo oczekiwany szturm na Gęsią Szyję, znowu z podziałem na grupy, o których wyżej… Ekstraklasa „Koliby” od początku narzuca sobie mordercze tempo, aby niedzielni turyści nie plątali się pod nogami i niesiona impetem prze do góry, skacząc po schodkach i kamieniach, wymachując energicznie kijkami… Grupa, nazwijmy ją tak, trzeciego wieku, ale drugiej młodości, która musi się wyszumieć, nie chce być gorsza, i mozolnie, ale z uporem i determinacją też zdobywa Gęsią Szyję. Taki wyczyn i to nie po raz pierwszy trzeba jednakowoż uwiecznić na zdjęciu w tle ,aby pokazać innym, bardziej gnuśnym emerytom, do czego są zdolni i gotowi weterani „Koliby” z niedoścignionym Józkiem G. na czele /84 lata, a w „Kolibie” co najmniej od 30 lat/.






Na Równi Waksmundzkiej grupa nr 1 organizuje sobie prawie godzinny popas, bo znowu jest sposobność do admirowania przeuroczych widoków Tatr Bielskich, a potem przez Psią Trawkę podąża raźnym krokiem na Kopieniec. Stasio Cz. wyposażony w szkicownik, bo od dawna zajmuje się malarstwem, znajduje jeszcze czas, aby po drodze, jakby z marszu, wykonać kilka szkiców tatrzańskich grzbietów, co godzi się nazwać mobilnym plenerem malarskim.

Z Kopieńca przez Dolinę Olczyską obok Wywierzyska nasi zapaleńcy podążają jeszcze na Nosal i stamtąd schodzą już do Kuźnic. Natomiast grupa nr 2 urzeczona widokami z Gęsiej Szyi zarządza tamże dłuższą przerwę na skałkach, a następnie via Psia Trawka i Topolowa Cyrla wraca busem do „Białego Śladu”.

Trzeba napomknąć, że jeden z członków grupy nr 1 /Karol/ pokusił się jeszcze, jakby mu było mało /cały Karol/ na powrót piechotą z Kuźnic do „Białego Śladu”- „Szlakiem pod Reglami”.

O godz.17:00 zasiadamy do obiadokolacji w doskonałych nastrojach, choć zmęczeni, ale uradowani dzisiejszą wyprawą przy tak słonecznej i zniewalająco ciepłej pogodzie. Ale nam się udała ta pogoda! W ciągu dnia pod naszą nieobecność dojechało jeszcze kilka nowych osób i rano przy śniadaniu będzie ich już 21...

Summa summarum, drugi dzień naszej jesieni w Tatrach, to wycieczka jak marzenie przy pogodzie jak na zamówienie. Długość całej trasy pokonanej przez grupę najliczniejszą oscylowała w granicach 21,5 km, przewyższenie w górę - 870 m, a w dół – 900 m.

A więc nie było tak lekko i łatwo, ale nad podziw przyjemnie...

Dzień 3 - 2.10.17 r./poniedziałek

Dzisiaj zmiana planu wycieczek, bo trzeba wykorzystać sprzyjającą pogodę, a prognoza na następne dni nie napawa optymizmem. Zaraz po śniadaniu w 20 - osobowej grupie wyjeżdżamy wynajętym busem na Słowację, a konkretnie do Żdiaru. Po dojechaniu na miejsce w Górnym Żdiarze, obok stacji narciarskiej, dzielimy się na dwie grupy, jedna liczyć będzie 15 osób, a druga-mniejsza - 5.


Grupa „number one”, dowodzona przez kierownika całej ekspedycji Stasia Cz. zaplanowała na dzisiaj zdobycie Płaczliwej Skały, natomiast grupa „number two”, w kameralnym składzie, jeśli tak można powiedzieć, pod czujnym okiem Danusi M. będzie pomykać na Magurę Spiską, aby potem przejść niebieskim szlakiem górnym pasmem przez Podspady do Jaworzyny Tatrzańskiej, gdzie ok. g. 17:00 oba zespoły mają się spotkać i wracać przez granicę do Zakopanego.




Każda grupa idzie w swoją stronę i zaczynamy kolejną przygodę, tym razem w wersji słowackiej. Grupa Stanisława kieruje się na zielony szlak, mijając po drodze pokryte szronem łąki, bo to dosyć wczesna pora, a na rozstajach pod Ptasią Turnią wyciąga nogi w stronę Szerokiej Przełęczy. Na niektórych odcinkach trasa pnie się ostro w górę i trzeba naprawdę dawać siebie wszystko, a nawet więcej, ale rekompensatą będą przednie widoki i pejzaże, a do tego słońce przygrzewa niemiłosiernie, drzewa sycą oczy paletą jesiennych barw i odcieni, na halach widać jak na dłoni stada dzikich kozic, które po prostu bezwstydnie i prowokacyjnie wylegują się w słońcu, mając za nic przybyszów z Polski. Po drodze można jeszcze rzucić okiem na grotę skalną nad źlebem.

Na Szerokiej Przełęczy grupa pierwsza zarządza odpoczynek i ma czas na posiłek, kiedy już wszyscy zgromadzili się przy stole, na specjalnie wydzielonym miejscu dla turystów. Po krótkiej naradzie dochodzi tu do kolejnego podziału na dwie specgrupy. Pięć osób decyduje się przypuścić atak na Płaczliwą Skałę / Stanisław, Marta, Anka, Jacek i Mirek/, reszta /10 osób/ wybiera inny wariant, aby idąc dalej przez Przełęcz Kopską i Zadnie Koperszady dotrzeć szlakiem do wspomnianej już Jaworzyny Tatrzańskiej.





Oba te zadania nie należą do najłatwiejszych. Mimo wysokiego stopnia ryzyka ze względu na oblodzenie i łachy zmrożonego śniegu piątka śmiałków wchodzi na szczyt Płaczliwej Skały i zapisuje na swoim koncie ten wyczyn nie lada, bo tak to trzeba nazwać bez ogródek. Ale za to na wierzchołku dostają oni w prezencie przepiękny punkt widokowy, stworzony jakby dla malarza do przeniesienia na płótno, i wydając z siebie ochy i achy ,dostają od natury szansę na bliskie spotkanie z potęgą i majestatem Tatr Wysokich. To trzeba uwiecznić, zdjęcia zatrzymają w kadrze tę chwilę...







Z Płaczliwej Skały, w radosnym uniesieniu, jak na skrzydłach, konkwistadorzy z Lublina i Wieliczki, maszerują tą samą trasą, co pozostałe dziesięć osób na miejsce zbiórki obok przygranicznego sklepu „Potraviny” w Jaworzynie Tatrzańskiej.

Grupa Danuty M,, o której teraz, też nie próżnuje i aby wejść na Magurę Spiską po przeciwległej stronie doliny, podąża dzielnie przez centrum Żdiaru, mijając po drodze nowiuteńkie pensjonaty i wille jak z planu filmowego czy nawet z bajki. Trasa wydaje się nie mieć końca, ale ostatecznie uczestnicy tego wypadu wdrapują się na szczyt /1196 m n. p. m. /.

Scenografia widziana z góry powala pięknem, słońce przypieka, to chyba najcieplejszy dzień od czasu naszego przyjazdu do Zakopanego. I znowu ten dualizm pogodowy, na tatrzańskich szczytach śnieg, a tu gdzie my, niżej, złota jesień, prawie lato, można się rozebrać i opalać podczas marszruty. Kiedy już niebieski szlak się kończy , grupa Danusi, zamiast pędzić do przodu i mając w zapasie dużo czasu, wybiera na postój nasłoneczniony stok widokowy, aby się posilić, napić herbaty z termosu, a przede wszystkim zapisać w pamięci niewiarygodnie piękne widoki słowackich Tatr.

Na górze żar , a w dole po obu stronach szosy, Żdiar, to taka słowna paralela.

Pławienie się w promieniach słońca rozleniwia , ale trzeba iść dalej, odszukać po drodze Heńka K., który się zawieruszył, a potem jeszcze idąc już szosą przez Podspady dobić wreszcie do Jaworzyny Tatrzańskiej. Około godz. 16:00 obie grupy, Stasia i Danusi, spotykają się przy sklepie, a więc przed wyznaczonym z rana czasem. Zasiadamy przy stołach obok sklepu, dzielimy się pierwszymi wrażeniami z trasy, niektórzy degustują słowackie piwo i lody, parę osób robi drobne zakupy za złotówki i kiedy przyjeżdża po nas bus wracamy do Zakopanego.


Grupa nr 1 zaliczyła w sumie trasę o długości 23,5 km, w tym przewyższenie 1270 m – do góry i 1320 m - w dół. Natomiast grupa nr 2 pokonała per pedes 16 km i jako sukces traktuje wejście na Magurę Spiską i odnalezienie po drodze Heńka K., który się w pewnym momencie odłączył od grupy. Organizacyjnie wszystko wypadło na medal, a pogoda to dar natury. Drugiego takiego dnia już nie będziemy mieli, jak się okaże. Dzisiaj mieliśmy nadzwyczajne szczęście. Prawdziwe lato mimo kalendarzowej jesieni.

Po południu do grona uczestników naszej wyprawy dołączają jeszcze trzy osoby. Iza przywozi Józkowi T. pieniądze, które nieopatrznie zostawił w domu, a które przekazała jej jako specjalnemu kurierowi jego córka Monika z Lublina.

Nowo przybyłe osoby, widać to i czuć, aż przebierają nogami, aby popędzić na górskie szlaki. Trochę straciły, ale z różnych powodów nie mogły wcześniej dołączyć do podstawowego trzonu wyprawy.

Dzień 4 -3.10.17 r./wtorek/

Niestety sielanka się skończyła, doszło do załamania pogody, od rana pada deszcz, chwilami bardzo intensywnie, co zmusza nas do korekty programu wycieczkowego. W porównaniu do poniedziałku diametralny kontrast pogodowy. Co ze sobą zrobić, kiedy mży, siąpi i leje na zmianę, zadajemy sobie z rana pytanie i każdy szuka odpowiedzi na swój sposób. Część osób decyduje się mimo wszystko na wypad w pobliskie zakopiańskie doliny: Za Bramką, Strążyską, Dolinę Białego, Drogę pod Reglami czy wreszcie spacer na Kalatówki. W małych grupkach, bo zawsze można skorygować plany i wrócić, gdyby deszcz przybrał na sile.

Parę osób wybiera odpoczynek na miejscu, grę w scrabble albo „shopping” na Krupówkach. Trzy osoby /Iza, Ula i Waldek/ wpadają na oryginalny pomysł, aby nie przejmować się deszczem i pluchą i wyjeżdżają do Bukowiny Tatrzańskiej do kompleksu basenów termalnych” Termy Bukovina”, aby zakosztować wodnych szaleństw.

Po przybyciu na miejsce, można powiedzieć, wpadają z deszczu pod rynnę czyli rurę do zjeżdżania. Nota bene w tym ześlizgu z olbrzymiej i wysokiej rury najlepsza okazała się Ulka, bo zjechała na łeb na szyję aż 10 razy. Niestety tańca na rurze nie było, a szkoda! Iza konsekwentnie pluskała się w ciepłych basenach zewnętrznych pod chmurką i z widokiem na Tatry, a piszący te słowa zabłądził do tzw. bulgotnika, gdzie co parę minut na kilkudziesięciu stanowiskach, taśmowo, można było poddać się fantastycznemu hydromasażowi i nomen omen w towarzystwie rozebranych pań w różnym wieku...

Zaliczył wszystkie… masaże, ale opuścił bulgotnik, wybiczowany i na chwiejnych nogach. Po dwóch godzinach aktywnej terapii w gorących basenach termalnych trzeba było, rad nie rad, pożegnać ten wodny świat i nie obyło się przy tej okazji bez drobnej przygody, która do tej pory budzi nasze rozbawienie.

Otóż kiedy przyszło zakładać przyodziewek po wyjściu z wody, Iza nie mogła znaleźć jednej skarpetki i w jej poszukiwania zaangażowała cały personel, a nawet ochroniarzy z basenu. Okazało się na szczęście, że owa skarpetka wcale nie zaginęła, że nie została skradziona przez fetyszystę, po prostu zawieruszyła się w czeluściach plecaka Izy. Wszystko dobrze się skończyło i Izabella opuściła basen w obu skarpetkach… podwójnie szczęśliwa, bo spędziła w gorącej wodzie ponad dwie godziny i nie musiała kupować nowych skarpetek...

Na Krupówkach w Zakopanem miłośnicy termalnych doznań spotkali inną, jeszcze roztargnioną osobę z Koliby. To Ania pędziła do cukierni, w której wcześniej zakupiła ciastka, bo zapomniała ich zabrać ze sobą. Ciastka też się znalazły i to szybciej niż osławiona skarpetka Izy... Jaka ulga, jaka radość dla podniebienia...

Tak oto upłynął półmetek naszego pobytu w stolicy Tatr. Wieczorem bardzo poruszyła nas wszystkich wiadomość, że tego właśnie dnia odnaleziono w górach ciało 23- letniego turysty z Warszawy, który poprzedniego dnia wyszedł z grupą kolegów na Orlą Perć i już nie powrócił. To właśnie dlatego wracając do „Białego Śladu” widzieliśmy przelatujący nad głowami helikopter TOPR, który wtedy to powracał z akcji ratowniczo- poszukiwawczej...

Dzień 5 - 4.10.17 r./środa/

Z samego rana jeszcze przed wyjazdem busem do Kuźnic na węzeł szlaków gromadzimy się na dziedzińcu przed „Białym Śladem”, aby można było uchwycić na pamiątkę zdjęcie całej naszej ferajny w maksymalnym składzie, bo już po południu, niestety, zacznie tych osób ubywać.. Nie chcą, ale muszą wracać... Pogoda poprawiła się nieco, chcąc nam wynagrodzić wczorajszy dzień z deszczem, przyjeżdżamy do Kuźnic i hajda w góry...Wędrujemy i meandrujemy górskim szlakiem przez Upłaz – do Murowańca. To jeden z etapów naszej dzisiejszej wyprawy.


Grupa czołowa nadaje szalone tempo i najszybciej dochodzi do schroniska, by tam czekać na pozostałe osoby. Kiedy już wszyscy jesteśmy w komplecie łącznie z outsiderami, dzielimy się na podzespoły , bo różne przyjęliśmy założenia taktyczne do realizacji. Grupa zaawansowana / 9 osób/ pod przewodnictwem Stasia Cz. wybrała trasę „Przy Zielonym Stawie” i potem na Przełęcz Świnicką. Wyrusza jako pierwsza. Grupa następna , której lideruje Małgosia, zaplanowała inny wariant i wychodzi z Murowańca, aby przez Przełęcz Liliowe, Beskid, Suchą Przełęcz wejść na Kasprowy Wierch, a stamtąd zejść w dół.

Pozostałe osoby pod wodzą Ryśka G. po krótkim odpoczynku w schronisku maszerują krok po kroku do Czarnego Stawu Gąsiennicowego, a nawet trochę wyżej – do Zmarzłego Stawu. Po osiągnięciu celu będą wracać do Kuźnic przez Jaworzynę – żółtym szlakiem. Jeśli idzie o grupę pierwszą, to trzech odważnych supermenów /Stanisław, Mirek i Jacek/ na pohybel trudnym warunkom zimowym na górze Świnicy weszło w jej północną grań i po skałach i lodzie wdrapało się aż do poziomu wiszącej nad nią chmury.







Trzeba w tym miejscu dodać, że pokrywa śnieżna zaczynała się tam już na wysokości 1800 m n. p. m. i przypominała po wczorajszych opadach lodową glazurę, a na domiar wiał porywisty wiatr. To chyba najdobitniej pokazuje, co to była za odlotowa operacja...


Obie grupy, nr 1 i nr 2, spotkały się potem na Kasprowym Wierchu. To był kolejny etap, a następny – droga powrotna do Kuźnic. Niezwykła historia, jeśli tak można powiedzieć,przytrafiła się Uli B. na Kasprowym Wierchu. Kiedy wkroczyła do baru w schronisku takim zdecydowanym krokiem, jaki przystoi osobie skaczącej po górach jak kozica, to o mały włos, z rozpędu, nie zderzyła się z wielkim, przepastnym lustrem na ścianie ...W ostatnie chwili, bardzo przytomnie zachowała się Małgosia, która pochwyciła Ulę i powstrzymała ją przed symbolicznym przejściem na drugą stronę zwierciadła jak „Alicja w krainie czarów” Lewisa Carolla...

A może i z tej przyczyny, iż ten zaczarowany świat to właśnie nasza tatrzańska odyseja, więc nie było takiej pokusy... Odetchnęliśmy z ulgą, bo Ula pozostała z nami...

Pod koniec dnia spotykamy się wygłodniali na obiadokolacji w „Białym Śladzie” i tam czeka na nas słodka niespodzianka. Oto na stół powróciły pyszne domowe wypieki, specjalność szefowej kuchni. Zajadamy się nimi ze smakiem i z umiarem, bo są reglamentowane, po czym można byłoby spocząć na laurach, ale jak się okaże, nie wszystkim w głowie taki leniwy relaks... Ni stąd, ni zowąd, wieczorową porą do narożnego pokoju na drugim piętrze, w którym polegiwały sobie już w pościeli i w dezabilu nasze klubowe koleżanki, wtargnęło dwóch ciemnych blondynów – linoskoczków, którzy bez ceregieli przez ich okno, a potem z balkonu zjechali na linie w dół, co kilkakroć powtórzyli ku uciesze pań... Owi intruzi nie nosili masek jak Zorro i za nic mieli kobiece piski...

Podobno, jak wieść głosi, chętne i ponętne mieszkanki rzeczonego pokoju oczekiwały od strongmenów zamiast jady na linie czegoś bardziej zuchwałego i ekscytującego, ale opuśćmy na ten epizod zasłonę milczenia, bo jak zgasło światło, to nie mają one nic więcej do powiedzenia...

W ramach podsumowania trzeba jeszcze zauważyć, że cała przebyta trasa grupy nadającej ton wyprawie, grupy zdobywców, wyniosła w środę 18,7 km, w tym wejście na szczyt Świnicy /2150 m n. p. m. /, przewyższenie w górę - 1200 m, a w dół – 1277 m.

Dzień 6 - 5.10.17 r./czwartek/

Ten dzień i to, co się tego dnia wydarzyło, z pewnością przejdą do historii i staną się legendą Klubu Górskiego PTTK „Koliba” w Lublinie. Dopiero post factum dowiedzieliśmy się , że nasz kraj nawiedził orkan „Ksawery”, a jego groźne pomruki dotarły również w Tatry. Rano jeszcze nic na to nie wskazywało... Ale przejdźmy do meritum, jak doszło do apogeum naszej epopei, bo jest to temat bardzo emocjonujący i wprost rewelacyjny z kronikarskiego punktu widzenia..

Po śniadaniu wyruszamy busem do Kir i kiedy dochodzimy do rozwidlenia szlaków w Dolinie Kościeliskiej, to tradycyjnie dzielimy się na kilka grup. Jest to selekcja przemyślana i naturalna, bo nie wszyscy mogą równać do najlepszych, choćby z racji wieku, kondycji czy samopoczucia w danym dniu. Grupa 11 osób , która wysforowała się do przodu jak szpica i którą prowadzi Stasio Cz. nasz głównodowodzący, rusza z kopyta czerwonym szlakiem w stronę Czerwonych Wierchów, aby szturmować Ciemniak.


Pogoda niezbyt sprzyjająca już w samej dolinie, a do tego bardzo silny wiatr, chyba ponad setka km na godzinę. To dla jednych ostroga, a dla innych ryzyko i hamletowskie pytanie „iść albo nie iść”. Nasi bohaterowie decydują się iść....Tak tworzy się legenda!

W trakcie podchodzenia, już przy samym szczycie na Chudej Turni, dwie osoby zawracają. To Iza, u której odnowiła się kontuzja kolana, i Małgorzata, bo nie czują się obie na siłach, aby podejmować takie ryzykowne wyzwanie. A przecież były tak blisko… Również Ania wycofuje się z karkołomnej w tych warunkach wspinaczki na Ciemniak, w odruchu zdrowego rozsądku albo kobiecej intuicji… Natomiast 8 osób, które zasługują na miano herosów, a może kamikadze, nie odpuszcza i zaryzykowało atak i zdobycie w tych ekstraordynaryjnych warunkach wszystkich szczytów Czerwonych Wierchów: Ciemniaka, Krzesanicy, Małołączniaka i Kopy Kondrackiej. Pamiętajmy, że Krzesanica /2122 m n. p. m. /to jeden z najwyższych szczytów w grani głównej polskich Tatr Zachodnich i najwyższy szczyt zespołu Czerwonych Wierchów. Dookoła chmury, bezmiar gęstej mgły, przenikliwy ziąb, szaleje z siła tajfunu wiatr, groza, suspens, z nieba patrzy Hitchcock, wszystko naraz...




O rety, co tam się działo...! A oni szli jak nakręceni, jak zaprogramowani do zwycięstwa… Cała złota „ósemka” już w kopule szczytowej Ciemniaka została dosłownie sponiewierana i rzucona na kolana przez szalejący , lodowaty wiatr ,połączony z marznącym deszczem. Taki wiatr zwany po góralsku „kurwicą” rzucał naszymi ryzykantami jak workami kartofli, ale nie dali się pokonać, wbijając z całej siły kijki w podłoże i chyba odmawiając w duszy modlitwę... Przynajmniej niektórzy z nich. Poruszanie się w tych warunkach to była ekstremalna lekcja przetrwania, prawdziwy Armagedon... Taki fenomen natury zdarza się w życiu tylko wybrańcom, a najlepiej, żeby się nie zdarzył... Oni to przeżyli, oni tego nie zapomną, tego nie da się opisać słowami, bo to była życiowa trauma.



Jak zapamiętali, nawet spotykane po drodze przez mękę stada kozic górskich pochowały się w czasie dujawicy po spokojniejszej, zawietrznej stronie Czerwonych Wierchów. Z racji huraganowego wiatru trzeba było trawersować szczyty obchodami i chociaż sił ubywało, to należało jakby na przekór sobie włączyć w psychice i motoryce ruchowej turbodoładowanie... Dopiero zejście z Przełęczy pod Kopą Kondracką stonowało atmosferę suspensu w grupie śmiałków i obniżyło poziom napięcia i adrenaliny.


Ofiarą tego horroru, jeśli można użyć tego określenia, ale nie w znaczeniu pejoratywnym, stał się Józek T., który rzucony o skały przez orkan doznał kontuzji uda, niemniej jednak fortunnie wyszedł z całej opresji na własnych nogach ,ale za to z wielkim krwiakiem. Wieczorem musiał być opatrzony przez lekarza w Zakopanem i pauzować następnego dnia, to tak na marginesie tej relacji. Dla wszystkich osób, które w tym dniu mimo przeciwności zdobyły Czerwone Wierchy, walcząc z szalejącym orkanem i własnymi słabościami, to była przygoda życia, o której będą być może opowiadać swoim wnukom i kompanom, istny survival.. Kto wie, czy niektóre z tych osób w ogóle zechcą tak od razu wtajemniczać swoich bliskich w tajniki tego wyczynu, bo po co straszyć...

I jeszcze jedna dygresja... Mimo ponadprzeciętnego zagrożenia i wbrew takim niespotykanym warunkom cała operacja zdobycia Czerwonych Wierchów zajęła naszym „desperados” wyjątkowo mało czasu, bo już o godz. 13,30 wszyscy zaczęli się zbierać w schronisku na Hali Kondratowej. Swoją drogą po takiej weryfikacji , w której punkty nie mają znaczenia, nikt nie przyznał się , że jest krańcowo wyczerpany... Ale za to nie dało się ukryć , że rozpierała ich duma z takiego wspaniałego sukcesu. Podium się należało każdemu, a kolejność to betka.

Ten survivalowy oktet, który dał odpór orkanowi „Ksawery” na Czerwonych Wierchach to alfabetycznie:Agnieszka, Asia,Darek, Jacek, Józef T. ,Marta, Stanisław i Ulka. A co z pozostałymi uczestnikami tejże czwartkowej wyprawy? Otóż przyszło im włóczyć się po innych , może łatwiejszych, ale jakże malowniczych trasach, które m.in. zaprowadziły ich na Halę Ornak, Dolinę Tomanową, Smreczyński Staw czy też do jaskiń w Dolinie Kościeliskiej. Wyróżnić trzeba też niezmordowanego Karola, który przeszedł całą trasę z Kościeliska do Zakopanego - „Drogą nad Reglami”. I jeszcze „samotny wilk” Heniek K. powrócił do „Białego Śladu” jak ostatni Mohikanin, ale też z kijkami w rękach zamiast tarczy, chociaż z lekka poturbowany, bo potłukł się w Jaskini Mroźnej.

O godz. 17,00 spotykamy się hurtem na obiadokolacji. Jest co opowiadać, emocje jeszcze nie opadły i długo będą się w nas kotłować.

Orientacyjna długość trasy zaliczonej w nogach przez grupę czołową to 18,8 km, do góry – 1490 m, a w dół – 1400 m. Ale to nie oddaje tego wszystkiego, co było udziałem „orłów” na Czerwonych Wierchach. Może jakiś wiersz się narodzi...

Wieczorem , kto nie padł ze zmęczenia, może w nagrodę oglądać w Polsacie zwycięski dla Polaków mecz piłki nożnej Polska – Armenia, w którym też emocji i goli nie brakowało. Taki to był dzień 5 października Anno Domini 2017!

Dzień 7 - 6.10.17 r./piątek/

To już ostatni pełny dzień naszej tatrzańskiej epopei , który możemy przeznaczyć na eksplorację górskich szlaków, aczkolwiek pogoda w dalszym ciągu niezbyt przychylna i łaskawa. Pada ! Mokre i śliskie trasy, trzeba się pilnować, żeby nie zjechać w dół. No i dużo mniej osób, bo część z nich już pożegnała się z grupą i wyjechała z Zakopanego. Zaprzyjaźniona rodzina z Wieliczki / Jacek, Grażyna i Kuba/ przed wyjazdem zapowiedziała, że jest gotowa przyjechać w listopadzie do Józefowa na zakończenie sezonu turystycznego naszego klubu. Gość w dom, Bóg w dom...Przybywajcie…!

Dzisiaj panuje pełny liberalizm i każdy ma wolną rękę co do wyboru trasy, może też dołączyć do tworzącej się doraźnie grupy. Ekipa naszego lidera i organizatora wyprawy Stasia Cz. kusi najbardziej wymagającym wariantem, który koresponduje z warunkami pogodowymi. Grupę tworzy sześć osób płci obojga, które z niesłabnącym powerem kierują się na Drogę pod Reglami, potem przechodzą przez Dolinę Małej Łąki i Przełęcz pod Giewontem, aby ok. godz. 13:00 zameldować się w schronisku na Hali Kondratowej.




To taka jakby pętla wokół Giewontu. Podczas tej peregrynacji świeciło słońce, ale co jakiś czas padał deszcz ze śniegiem, taki swego rodzaju miks pogodowy. W dolinie Małej Łąki po przejściu wczorajszego orkanu – pusto, takoż w pobliżu Giewontu niewielu turystów. Jednak opłaciło się wyjść na szlak, bo w drodze na Przełęcz pod Giewontem niesamowite widoki- przyprószone śniegiem urwiska skalne Małołączniaka. Inne improwizowane minigrupy też podążają o poranku na wybrane przez siebie trasy, żeby wycisnąć ostatni akord zakopiańskiego show w Tatrach.





Do wyboru, do koloru, chciałoby się powiedzieć. A zatem: Kalatówki, Hala Kondratowa, Droga nad Reglami i inne jeszcze opcje, z których skwapliwie korzystamy na pożegnanie...W rzeczy samej każdy znalazł coś dla siebie, łącznie z seniorami i „senioritami” Koliby... Tylko kontuzjowany Józek T. po wczorajszych przejściach i spotkaniu z okiem orkanu pozostał na miejscu leczyć rany, ale długo nie wytrzymał i już po południu poniosło go na Krupówki...

Po obiadokolacji możemy się powoli pakować, ale już o godz. 19,00 spotykamy się na imprezie finałowej w sali recepcyjnej/ to za duże słowo/”Białego Śladu”. Zsuwamy stoły, na których króluje kilka okazałych, litrowych butelek brandy marki „Stock”, są ciasteczka, wafelki i pierniki, jest wspaniała atmosfera, a towarzystwo coraz bardziej się rozochoca... Wznosimy okolicznościowe toasty: za organizatorów wyjazdu w osobach Stasia i Izy, za najstarszego i najmłodszego klubowicza, za panie, za tych, co wyjechali przed czasem i za tych, co zostali do końca, a nawet za tych, co nie piją...

Nagle stała się rzecz niesłychana, bo składkowy trunek się skończył, ale oto Iza wyciąga jak z kapelusza swoją domową nalewkę , aby wspomóc biesiadników i sponsorów / dwóch takich, co mieli gest/...

I to by było na tyle, bo trzeba iść spać, żeby rano wstać... Koniec balu... 

Dzień 8 - 7.10.17 r./sobota/

Po śniadaniu, kto się jeszcze nie spakował, to upycha bagaż w walizkach i plecakach, a że czasu do wyjazdu sporo, to aż się prosi, żeby bez pośpiechu wybrać się na Krupówki i poczuć ich klimat... I tak oto większość osób uda się na osławiony targ pod Gubałówką, bo nieprzeparta potrzeba poszukiwania pamiątek i upominków dla bliskich i przyjaciół ogarnia niemal wszystkich klubowiczów. Piramidy oscypków czekają, a na straganach zatrzęsienie rydzów… Ula i Iza odwiedzają , nie po raz pierwszy zresztą, sklep firmowy z butami marki Hanzel na Krupówkach i w towarzystwie doradców przymierzają przed kupnem zamówione wcześniej obuwie, aby, co oczywiste, szpanować w nim później na kolejnych rajdach i wycieczkach. Buty o soczystym , czerwonym kolorze na pewno warte tych pieniędzy, które trzeba było wydać... Kto by nie chciał takich butów!

Kilka osób spotkaliśmy w kultowej piekarni Dańca...Każdy coś sobie upatrzył, a niektórzy nawet nie odmówili sobie wielkich jak rękawica bokserska kremówek, bo łakomstwo nie zna granic... Co warte wyeksponowania, znalazły się i takie zakręcone osoby, które nawet w dniu wyjazdu wyskoczyły na krótki spacer po górskiej promenadzie. Wszystko, co dobre musi się kiedyś skończyć i niestety dobrnęliśmy do mety naszej klubowej ekspedycji. O godz. 14,10 żegnani deszczem i zamglonym pejzażem Tatr w oddali wyjeżdżamy sprzed dworca PKP w Zakopanem – do Lublina, gdzie według rozkładu mamy być o godz. 22, 40.

Zabieramy ze sobą wspomnienia, niezwykłe doznania i emocje, smak przygody, to już epilog tego tatrzańskiego serialu w odcinkach… Atrakcji i adrenaliny nie brakowało, ale każdemu mało... W przyszłym roku, a może dla niektórych jeszcze w tym, kolejna wyprawa, bo jakżeby inaczej...Życie jest za krótkie, żeby znowu nie pojechać w magiczne Tatry i poczuć się jak na haju, bo góry to narkotyk i przepustka do raju...

tekst: Waldemar Popławski

1 komentarz:

  1. Oglądając zdjęcia i czytając komentarz czułam, że jestem tam z WAMI, podziwiam WAS i gratuluję dokonań w temacie niebezpieczne wyprawy. Pozdrawiam. WK.

    OdpowiedzUsuń