czwartek, 23 listopada 2017

Relacja z wyjazdu Klubu Górskiego PTTK „Koliba” w Lublinie - do Józefowa na Roztoczu – na zakończenie sezonu turystycznego w dniach 10.11 - 12.11.2017 r.


Klub Górski PTTK „Koliba” w Lublinie w grudniu 2016 r. świętował jubileusz 50-lecia działalności, a rok 2017 , który powoli się kończy, zaowocował organizacją kilku ciekawych wypraw w góry, m.in. w Tatry, Beskidy, Sudety, a nawet na Bałkany /pasma Piryn i Riła/.
Każdy wyjazd, to osobny rozdział w życiu klubowym, każda ekspedycja, to przygoda i niezatarte wspomnienia jej uczestników, czy też temat późniejszych zebrań klubowych. Był czas na góry, przyszedł czas na podsumowanie sezonu turystycznego AD 2017 i chyba to stało się tradycją, że wybór padł na Józefów na Roztoczu, gdzie wybraliśmy się w dniach 10- 12 listopada br. Swoją drogą, wszystkie wcześniejsze wyjazdy do Józefowa pod egidą „Koliby” okazały się sukcesem, który trzeba było powtórzyć.

Zresztą w Józefowie zaczynaliśmy też tegoroczny sezon turystyczny zimowym rajdem w dniach 6- 8 stycznia br. /święto Trzech Króli/. Józefów to naprawdę Mekka turystyki pieszej naszego lubelskiego regionu, a także rowerowa stolica Roztocza. Roztoczański Park Narodowy, parki krajobrazowe Puszczy Solskiej, rezerwaty i pomniki przyrody, wszystko to na wyciągnięcie ręki, dobra infrastruktura turystyczna zachęca skutecznie, a ilość profesjonalnie wyznaczonych szlaków pieszych i rowerowych, tras nordic walking, ścieżek poznawczych i innych atrakcji przyprawia o zawrót głowy...

Roztocze to magnes, któremu nie sposób się oprzeć, a jak raz przyjechałeś, to przepadłeś z kretesem i wracasz jak bumerang. Dla prawdziwego turysty każda pora roku jest dobra, nawet w listopadzie możemy w sposób interesujący i pasjonujący spędzić czas weekendu. Do wyboru, do koloru, jak zwykło się mówić, a jeśli mamy taką ciepłą jesień, jaka nam się w Józefowie przydarzyła, to patent na udany rajd gotowy. I tak się też stało, a działo się niemało, o czym traktuje niniejsza kronika w formie trzydniowego diariusza, bo tyle to czasu spędziliśmy jako wspólnota klubowa na Roztoczu - w Józefowie i okolicach.

Wyjątkowa atmosfera tych miejsc i razem spędzonych dni, to szczególna historia, którą przeżywaliśmy i zbiorowo, i indywidualnie, bo jakżeby inaczej... W tegorocznym jesiennym rajdzie, co warto wyeksponować, na zakończenie sezonu turystycznego padł rekord frekwencji, bo wzięło w nim udział aż 41 osób, do czego przyczynił się w dużym stopniu siostrzany klub rowerowy „Welocyped”, o czym świadczy lista uczestników.

Taka współpraca ma tylko dobre strony i integruje oraz mobilizuje oba kluby PTTK w Lublinie. W naszej wyprawie, o czym też trzeba napomknąć, uczestniczyło również kilkoro stałych sympatyków „Koliby”, niezrzeszonych w żadnym klubie. I jeszcze jedna ważna kwestia warta podkreślenia. W listopadowym rajdzie Józefów 2017 r. reprezentowany był w komplecie cały zarząd KG” Koliba” w Lublinie z prezes Moniką Sztuką na czele. Brawo!

Dzień 1 - 10.11. 2017 r. /piątek/

Mówi się, że w piątek, to zły początek, ale dla nas to tylko pierwszy dzień rajdowych przygód. O godz. 7:45 specjalnie wyczarterowany bus zabiera z Dworca Południowego PKS w Lublinie 20 uczestników rajdu do Józefowa, reszta dojedzie sukcesywnie na własną rękę, głównie w sposób zmotoryzowany własnymi pojazdami.

Jak to zwykle bywa, co jest sympatyczną regułą, nie obyło się bez zabawnych newsów i komedii omyłek, o czym później, a serię zdarzeń zapoczątkował Darek, który pomylił dworce i dotarł do nas last minute... Po dwóch godzinach jazdy „wesołym busem”, bo wszyscy gadają jak najęci łącznie z kierowcą, przyjeżdżamy na miejsce do Schroniska Młodzieżowego PTSM w Józefowie. Tu będzie nasza kwatera i baza logistyczna.

Kierownik rajdu Stanisław Cz. sprawnie i szybko, bo bez dyskusji, przeprowadza akcję kwaterunkową w pokojach, choć niektórzy po cichu marudzą, dzięki czemu już o godz. 11 jesteśmy silni, zwarci i gotowi na wszystko, czyli do wyjścia na trasę, a będzie ona wiodła tzw. szlakiem partyzanckim przez dukty i gościńce parku krajobrazowego Puszczy Solskiej.





Grupa wyjściowa pierwszego dnia rajdu liczy już 30 osób płci obojga. Prowadzi nas i dowodzi całością Stanisław Cz., który już wcześniej dowiódł, że chyba o Roztoczu wie wszystko... Tempo rajdu bardzo dobre, ale niektórych trzeba hamować i spowalniać, wszak to nie wyścigi...

Po drodze mamy wytypowanych wcześniej kilka przystanków, gdzie po prostu trzeba i wypada się zatrzymać. Pierwszym z tych miejsc jest źródło i malownicza dolina Nepryszki. Następne, to pomnik poświęcony bohaterom Powstania Styczniowego z 1863 r., usytuowany w rejonie, gdzie oddział powstańców pod wodzą pułkownika Marcina Borelowskiego stoczył bój z wojskami carskimi. Na pomniku wymieniony jest też poeta - powstaniec Mieczysław Romanowski, który poległ w walce w dniu 24.04.1863 r. Wyryta na kamieniu inskrypcja głosi: „ Cześć tym, co pierwsi na wroga biegli! Cześć tym, co w boju mężnie polegli”.



Gwoli uzupełnienia trzeba dodać, że ciała poległych spoczywają obecnie na cmentarzu parafialnym w Józefowie we wspólnej powstańczej mogile. W dalszej kolejności zatrzymujemy się na chwilę zadumy przy kamiennym bloku, który dedykowany jest partyzantom z placówki Armii Krajowej z okręgu józefowskiego. Oddajemy cześć bohaterom i pędzimy dalej do przodu. W połowie trasy, którą mieliśmy dziś do pokonania, w śródleśnej zatoce będącego w trakcie budowy i utwardzania gościńca fryszarkowskiego, organizujemy popas, czyli śniadanie na drewnianych paletach, połączony z improwizowanym turniejem domowych nalewek.





Dodajmy w tym miejscu, że prawie każdy rajdowicz to producent jakiejś owocowej mikstury, która, jego zdaniem, jest wyborna i wyjątkowa, o czym stara się, albo i nie, przekonać częstowanego nią degustatora... Wędrując przez las, co i rusz natykamy się na grzyby rosnące nawet tuż przy drodze. No i jak tu nie schylić się po jakiś okaz ukryty w uginającym się pod stopami mchu... Pierwszego grzyba znalazł Marian F., ale królową grzybobrania została okrzyknięta Anka S., która penetrowała zagajniki z boku trasy, a jej dodatkowy wysiłek bardzo się opłacił innym rajdowiczkom: Danucie M. i Izie W. A dlaczego? A dlatego, że patrzyły przychylnym i kokieteryjnym wzrokiem na każdego, kto przynosił im w darze znalezione przez siebie grzyby.

No i miały darczyńców, włączając do nich altruistycznie nastawioną Ankę S. Wydaje się, że z ich perspektywy nie było to klasyczne grzybobranie, ale raczej kwestowanie, przy czym największą inwencją wykazała się Iza W., która niosła na szyi plastikowe wiadereczko, przypominające jako żywo puszkę kwestarza, ale bez otworu w pokrywie... Jakaż spryciara, skoro pomyślała o tym fortelu jeszcze przed wyjściem na szlak. Nikt inny nie wpadł na taki genialny i prosty pomysł.

Gdzieś na półmetku trasy niespodziewanie dwie osoby /Halina W. i Henryk K./ wycofują się z bloków startowych, mówiąc kolokwialnie, i wracają przed czasem do schroniska „leśną autostradą”, która przecina park krajobrazowy Puszczy Solskiej. Każda z nich powie na drugi dzień, że to ze względu na słabszą kondycję współpartnera, którym trzeba było się zająć...!?

Pozostałe osoby zasuwają dalej, byle do przodu, aczkolwiek trasa staje się coraz trudniejsza, bo błotnista i piaszczysta. W powietrzu czuć wilgoć, pocimy się okrutnie, jest bardzo ciepło, a niektórzy, co za grubo się ubrali teraz muszą się rozchełstać... Na kilku odcinkach trasy trzeba na dodatek przeskakiwać przez kałuże zwane skądinąd kaleniami. Przy okazji wychodzą na światło dzienne braki kondycyjne u niektórych osób, ale mężnie drepczą dalej i nikt się nie wyłamuje, ani też rąk nie załamuje...

Kończy się las, wkraczamy na przedmieścia Józefowa, oddychamy z ulgą i jesteśmy u celu wędrówki. Na inaugurację rajdu pokonaliśmy dzielnie co najmniej 14 km. O godz. 17 czeka na nas obiadokolacja z pysznymi pierogami, z których słynie szkolna stołówka. Już na poprzednich rajdach w Józefowie mogliśmy ocenić i docenić ich smakowitość, stąd takie , a inne menu na zamówienie uczestników wyprawy. Tegoż dnia czekają na nas inne jeszcze wydarzenia, godne odnotowania.

Primo, Iza W. z wrodzoną gracją i dykcją przybliżyła nam esej pióra Stanisława Cz. , zatytułowany „Tajemnica góry Kamień” To taka osobista, subiektywna projekcja zasłyszanej ongiś przez autora legendy, zresztą bardzo wciągająca, jak się jej słucha. Jutro w programie mamy górę Kamień i będzie znakomita sposobność do porównania legendy z realiami w terenie.

Secundo, pokaz slajdów z wcześniejszych wyjazdów klubowych, m.in. z ubiegłorocznego zakończenia sezonu turystycznego „Koliby” w listopadzie 2016 r. w Józefowie i zimowego rajdu w styczniu br. w tej miejscowości, tudzież z wypraw w Tatry czy wypadów rowerowych do Siemienia i Lasów Janowskich.

Piątek minął nam niepostrzeżenie, tyle wrażeń i tyle atrakcji, ale trzeba , jak to się mówi, iść spać, żeby rano wstać, z czego prawie każdy z nas skwapliwie skorzystał. Znalazła się jednakowoż grupka kibiców chętnych do obejrzenia w pubie meczu piłki nożnej Polska - Urugwaj... Na niektórych twardzieli nie ma mocnych...

Dzień 2 - 11.11. 17 r. /sobota/

Dzisiaj przypada Święto Niepodległości, a więc nie jest to taka zwykła sobota i daje się odczuć uroczysty charakter tego wyjątkowego dnia w roku. Wszyscy, co mieli dojechać, już dojechali i wychodzi na to, że pobity został rekord frekwencji, o czym już była wzmianka na wstępie.

Wychodzimy z samego rana o godz. 8:15, a głównym targetem wyprawy będzie kultowa góra Kamień / 348 m n.p.m. /, na której znajduje się otoczona legendą grupa sporych bloków skalnych, utworzonych z trzeciorzędowych wapieni. Mieszkańcy gminy nazywają to wzgórze „Piekiełkiem”. Wczoraj zaintrygował nas esej pt. „Tajemnica góry Kamień” autorstwa Stasia Cz., teraz możemy skonfrontować i jakby poddać wizualizacji jego subiektywną opowieść ze stanem faktycznym na miejscu.






O dziwo, bohaterem eseju był fikcyjny, wzięty z lokalnej legendy Józef Tracz, a wśród nas jest prawdziwy, autentyczny Józek o tym samym nazwisku, nasz klubowy i nader sympatyczny kolega z „Koliby”, którego rodowód też związany jest z Józefowem. Czy to tylko zbieg okoliczności, czy też jakiś znak szczególny ? Pytanie retoryczne. Nasz kompan jest przekonany, że ten z legendy, to chyba jeden z jego antenatów.




Może Józek powinien zainteresować się genealogią swojej rodziny... Mógłby później oprowadzać wycieczki.... To tak w ramach dygresji. Grupa rozrosła się nam do rozmiarów watahy, a wyróżnia się w niej idąca z przodu Anka S., która ma przytroczoną do plecaka biało- czerwoną kokardę w barwach narodowych. Kiedy docieramy do Długiego Kąta na przystanek „Prefabet” dołączają do nas jeszcze dwie osoby- Mirek i Edyta. To sympatycy „Koliby” od lat. Na wzgórku za blokami mieszkalnymi zarządzamy krótką przerwę dla wytchnienia, można posiedzieć na pniakach, coś skonsumować i wypić. Ale nie na długo...








Potem wkraczamy znowu na nieoznakowany szlak i przedzierając się przez zarośla dochodzimy do zabudowań wsi Długi Kąt. Stąd prosta droga do góry Kamień. Suniemy naprzód bardzo długim, rozciągniętym jak po sznurku korowodem, który z dalszej perspektywy wygląda jak dynamiczna, barwna plama, a po bokach biegają jeszcze oszalałe z radości dwa psiaki - Mika i Zuzia od Anki Cz. , bardzo ruchliwe maskotki naszej gigagrupy...Wreszcie dochodzimy do góry Kamień i wspinając się po dosyć stromym , hardkorowym zboczu jesteśmy na upragnionym szczycie. Widać kamienne bloki o przedziwnych kształtach, w powietrzu unosi się duch bohatera legendy, nasza wyobraźnia pracuje... Najpiękniejsza ze skałek to „Diabelski Kamień”, jak informuje tablica poglądowa. Trzeba w tym miejscu wtrącić, że oto dzisiaj udało nam się tak zaplanować trasę, by per pedes wejść na górę Kamień, zważywszy, iż podczas poprzednich rajdów takie próby z różnych względów nie dochodziły do skutku. Tym większa satysfakcja.







Skoro jesteśmy na górze, to rozkładamy i rozsiadamy się na skałkach i pod wiatą dla turystów, pora na śniadanie w „Piekiełku”, ale mówiąc żartobliwie , nie będzie to „Śniadanie u Tiffany, ego”. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wśród uczestników rajdu pojawia się i krąży butelka z nalewką, chyba specjalnie na ten moment puszczona w ruch... Po niej następna... Potem będzie jeszcze pozowanie do wspólnego zdjęcia z samowyzwalaczem całej naszej „wiary” w tym nadzwyczaj urokliwym i magicznym zakątku, smartfony i aparaty fotograficzne błyskają, żeby uchwycić i zatrzymać chwilę na pamiątkę.





Jednak w końcu trzeba wracać i z żalem opuszczamy się w dół zbocza, tym razem oznakowanym szlakiem, by po pewnym czasie osiągnąć wieś Górniki. Przy kapliczce awangarda marszu oczekuje na ariergardę, a kiedy już jesteśmy w komplecie, to pięć osób opuszcza główną grupę, by udać się do pozostawionego na parkingu w Długim Kącie samochodu Mirka. Pozostałe osoby zmierzają teraz w kierunku wzgórza Hołda / 344 m n.p.m. /. To jedno z wyższych wzniesień Roztocza, wchodzące w skład tzw. Gór Halińskich. Wspinamy się żwawo na to wzgórze, a po drodze natykamy się na rozrzucone w lesie kości dzikich zwierząt , a nawet truchła sarny i dzika. Zaraz za wzgórzem, na polu przy drodze, organizujemy następny postój na żądanie.




Grupa piechurów obsiadła to pole jak zbite stado kolorowych ptaków, bo nasze stroje pałają żywymi, jaskrawymi barwami.. Fenomenalny widok, a tu jeszcze rozbłysło słońce i mocno przygrzewa , aż się dusza w człowieku raduje... Pełna euforia!

Ale trzeba kontynuować marszrutę i pchamy się dalej, trochę na skróty, by w Długim Kącie przemknąć się przez teren dawnego, a obecnie upadłego „Prefabetu”... Teraz to takie socrealistyczne widmo minionej epoki. A przecież jeszcze w latach 60 XX wieku była tam największa w południowo-wschodniej Polsce fabryka pustaków, a mijana przez nas Samsonówka jako przyfabryczne osiedle tętniła życiem. W dzisiejszych czasach na tym terenie prowadzona jest wprawdzie różnorodna działalność produkcyjna, ale już w mniejszym zakresie. Około godz. 15:30 dobijamy do Józefowa w poszatkowanych na podzespoły grupkach i możemy odtrąbić duży sukces - prawie 25 km w nogach. To rekordowa trasa i nieomal wyczyn.

O godz. 17 spotykamy się w stołówce na obiadokolacji, a zaraz potem jadalnia zamienia się w świetlicę i przystępujemy do okolicznościowej „ akademii” z okazji Święta Niepodległości.

Dwóch „tenorów” z „Koliby” : Marian G. i Witek M. odśpiewuje przy współudziale całego audytorium kilka legionowych utworów, w tym „My pierwsza brygada” i „Marsz Polonia”. To taki specjalny akcent patriotyczny , który, jak się okazało, bardzo wzruszył zebranych, a także panie z personelu kuchni, które też przysłuchiwały się naszemu śpiewowi. W drugiej turze części artystycznej, jeśli tak można powiedzieć, produkowali się kabareciarze: Henryk Ł. I Witek M. wspomagany przez żonę Danutę. Pierwszy z nich przebrany za stracha na wróble dał popis żywiołowego monologu o nieco sprośnym momentami podtekście, natomiast Witek z małżonką wykonali wspólnie szereg piosenek na góralską, lubelską i kresową nutę, a nawet balladę Bułata Okudżawy.

Na tym dzień się nie skończył, bo późnym wieczorem spotkaliśmy się jeszcze przy ognisku. Było gwarnie, wesoło, śpiewnie, momentami rzewnie, no i „z prądem”. Parę osób w roli zapiewajłów darło się wniebogłosy, Heniek K. odstawił nawet karaoke, a potem w imieniu klubu „Welocyped” zaprosił kolibowców do udziału w majowym rajdzie rowerowo - pieszym w Puszczy Kozienickiej 2018 r. Rzecz oczywista, zaproszenie zostało przyjęte z zadowoleniem i nagrodzone oklaskami.

Ogniskowy podczaszy tak się starał, że „pękło” kilka butelek „Soplicy”, a potem trudno było niektórych i niektóre zapędzić do łóżka, ale w końcu się udało i grubo po północy towarzystwo już spało...

Dzień 3 / i ostatni/ - 12.11. 17 r. / niedziela/

Niedzielny poranek przywitał nas, podobnie jak rok wcześniej, cienką pierzynką białego śniegu, ale to żadna przeszkoda i można realizować uprzednio przyjęty harmonogram turystyki pieszej. Po wczorajszym ognisku co niektórzy mają problemy z pobudką, sytuacja jest jednak do opanowania. Na udział w ostatniej wyprawie listopadowego rajdu zdecydowało się jednakowoż tylko 24 osoby, ale potem dogoni nas jeszcze sześcioro spóźnialskich i będzie nas all inclusive 30 osób. W tym gronie żelazna awangarda „Koliby” i pojedyncze osoby z „Welocypeda”. Czy to rezultat quasi - półmaratonu z soboty ? Trudno zgadnąć.




Dzień zaczął się od zabawnego incydentu o wydźwięku nieomalże kryminalnym, bo nestor naszej ekipy - Józef G. zgłosił kierownikowi rajdu kradzież butów i oświadczył, że nie ma w czym iść, a w skarpetkach na śnieg nie pójdzie...

Doszło do pewnej konsternacji, ale obyło się bez konieczności wzywania dzielnicowego i wszczynania dochodzenia, jako że wzmiankowane „pandolety” założył nieświadomie na nogi inny Józef - Józef T., maestro, a nawet książę komedii omyłek i wpadek sytuacyjnych w „Kolibie”. To taka jego bardzo specyficzna, ale sympatyczna natura...

Obaj Józkowie w jednym stali pokoju, więc wymienili między sobą obuwie i nie doszło do rękoczynów oraz obelg... Była za to kupa dobrotliwego śmiechu i zaczęliśmy niedzielę na wesoło.

O godz. 8:30, po śniadaniu, opuszczamy budynek schroniska i najpierw obieramy azymut na poszukiwanie owoców tarniny, bo miłośnicy nalewek, pamiętając o ubiegłorocznej klęsce urodzaju tych jagód, takie wyrazili życzenie. Vox populi, vox Dei... A Iza W. to nawet objuczyła się sławetnym wiaderkiem na tę okoliczność. Z grzybami jej się udało, więc poszła a ciosem...




Niemniej jednak priorytetem dzisiejszej eskapady ma być góra Młynarka / 328,4 m n. p. m. /, a krzaki tarniny to cel uboczny. Stasio Cz. swoim zwyczajem wyprowadza nas wkrótce na wertepy, a nawet manowce, bo idziemy wznoszącym się pod górę szlakiem, przedzieramy się przez zarośla i chaszcze, smagani wiatrem, deszczem i odginanymi gałązkami drzew, depczemy po zaoranych na ostrą skibę błotnistych i mokrych polach, skaczemy przez chłopskie miedze, a tarniny jak nie było, tak nie ma… To efekt, jak się domyślamy, wiosennych przymrozków. Mówi się trudno, karawana idzie dalej... W okolicach wsi Szopowe dochodzimy niebawem do wzgórza Młynarka , gdzie już z daleka widać nieczynny, jak się okaże, wyciąg narciarski. To taka roztoczańska Gubałówka, ale śniegu jak na lekarstwo...







Wchodzimy na górę i tu dookoła roztacza się, wszak to Roztocze, wspaniały widok na przepiękny krajobraz, zdominowany przez bezmiar lasów Puszczy Solskiej, pagórki, szachownicę pól, zagajniki, nieliczne zabudowania... Szata roślinna urzeka złoto jesiennymi kolorami, dotleniamy płuca świeżym, rześkim, antysmogowym powietrzem... Jesteśmy ekologami z przypadku, ale i natury i tak ten moment odbieramy.

To jakby rekompensata za trudy marszu na przełaj przez lasy i pola. A tu jeszcze słońce przebiło się przez chmury i posyła nam swój ciepły uśmiech. Uroda roztoczańskiego pejzażu aż po horyzont to jedno, ale przyszła pora na coś dla ciała i trzeba się posilić, no i opróżnić do cna nader skromny już po wcześniejszych wyprawach zapas nalewek... Coś tam, coś tam jeszcze niektórzy wyciągnęli z zanadrza i był to strzał w dziesiątkę. A do tego wszystko inaczej tu smakuje, mając taki pyszny punkt widokowy...

Pobyt na górze Młynarka trochę się przeciągnął i był bardzo przyjemny, ale trzeba się w końcu pożegnać i schodzić w dół, co czynimy, idąc tzw. szlakiem geoturystycznym, o czym informują nas rozmieszczone po drodze tablice. Wynika z nich, że wspomniany wyżej szlak geoturystyczny został wytyczony z uwzględnieniem najbardziej atrakcyjnych walorów geologicznych, krajobrazowych, przyrodniczych i kulturowych Roztocza Środkowego. Maszerujemy więc leśnym gościńcem w stronę Majdanu Nepryskiego i zupełnie nieoczekiwanie natknęliśmy się na dwa łosie - klępę z towarzyszącym jej łosiątkiem. To bliskie spotkanie z łosiami, to, jak się zdaje post factum, największy szlagier dzisiejszej wędrówki.

Parafrazując słowa Williama Szekspira z „Hamleta”, łoś nie ryczał z bólu, nie był ranny, nie przebiegał też zdrów przez knieje, ale jakby najzwyczajniej w świecie na nas czekał... Klępa stała sobie bokiem dumnie i nieruchomo jak słup soli, zapatrzona w nas, a my w nią, wszak nas zamurowało z zachwytu takim widokiem. Dostrzec jeszcze było można młodego łoszaka, ukrytego w krzakach na polecenie matki...


Ponoć łosie lubią się zapatrzeć w jakiś punkt i zastygają wtedy w bezruchu i tak to teraz wyglądało....A ten nasz łoś, ta klępa z potomkiem, jakby pozowali do zdjęcia, a nawet z naszej perspektywy był to pojedynek wzrokowy zwierzęcia z człowiekiem. Skoro taka niebywała szansa, to zaczęła się gorączkowa sesja zdjęciowa z łosiem w tle, bo trzeba było ten moment uchwycić… Udało się, co widać na zdjęciach.

Po jakimś czasie klępa z młodym łoszakiem jak gdyby nigdy nic zabrała się i zniknęła w gęstwinie leśnej. A my zafascynowani ludzie z miasta jeszcze długo omawialiśmy między sobą ten leśny spektakl. Kolejnym etapem naszej wędrówki będzie teraz Majdan Nepryski, gdzie znajduje się jedno z najbardziej uczęszczanych miejsc szlaku geoturystycznego, a mianowicie pracownia rzeźbiarska Jana Poleszka.

A propos, roztoczańskie kamienie znane były już w 16 wieku i korzystał z nich m.in. Bernardo Morando, budowniczy Zamościa. To taka didaskaliowa dygresja.

Będąc już na miejscu nie zastaliśmy wprawdzie właściciela zakładu rzemieślniczego, ale po chwili wyszedł do nas na pogawędkę jego 90-letni ojciec. Z tej rozmowy dowiedzieliśmy się, że Jan Poleszek / 65 lat /, to taki znany w tej okolicy rzemieślnik - kamieniarz, ale też artysta ludowy - samouk, który wykorzystuje do swoich prac , w tym na zamówienie, kamień piaskowca w oparciu o złoża z okolic Józefowa. Robi przede wszystkim nagrobki na cmentarze oraz pełne rzeźby postaci, pomniki, figury i krzyże przydrożne, obeliski, popiersia, kominki, a nawet kolumny pod kwiaty etc.


W pracowni można było obejrzeć z bliska i sfotografować kilka gotowych rzeźb / pieta, postać duchownego zamówiona przez biskupa, lwy, żaba itd. /, a także te niedokończone i stojące w plenerze eksponaty z widocznym obrysem na kamieniu. Dodatkowo, na ścianie jednej z chałup wisiała imponująca kolekcja zabytkowych żelaznych, cynowych i mosiężnych figurek, przedstawiających ukrzyżowanego Chrystusa, odnalezionych na starych cmentarzach Roztocza i ocalonych przed złomiarzami.

Już na zakończenie, wracamy do Józefowa taką typową ulicówką, bo tak jest zabudowany Majdan Nepryski. Nasz rajd dobiega końca, jeszcze tylko trzeba się spakować, zjeść pożegnalny obiad i wracać do domu. Dzisiejsza trasa - to lekko licząc 15 km.

Jeśli wszystko zsumujemy, to trzydniowa włóczęga po roztoczańskich szlakach i bezdrożach obejmuje dystans około 55 km. Jest się czym chwalić na zakończenie sezonu turystycznego „Koliby” w 2017 roku!

Przyjeżdża bus, wskakujemy do środka i ruszamy w drogę powrotną. Część osób wsiada do swoich pojazdów i czyni to samo. W nogach, płucach i pod powiekami zabieramy ze sobą cząstkę Roztocza i żegnamy Józefów. Do zobaczenia!!!

tekst: Waldemar Popławski

2 komentarze: