poniedziałek, 29 października 2018

Gruzja - Tuszetia i Chewsuretia 07.07 - 20.07.2018 r.


Wraz z nowym rokiem zaczynamy myśleć, gdzie tym razem oczy nas poniosą na dwutygodniową eskapadę wakacyjną. Pomysłów było wiele, ale niespodziewanie zostało wybrane miejsce gdzie już byliśmy i nie planowaliśmy w najbliższym czasie jechać tj. Gruzja. Dwa lata temu zwiedzaliśmy najważniejsze zabytki i zrobiliśmy treking w Swanetii. Ale Gruzja, mimo że to niewielki kraj, ma do zaoferowania bardzo dużo miejsc na realizację wspaniałych wypraw górskich. Tym razem zdecydowaliśmy się na przejście Tuszetii i Chewsuretii, dwóch rejonów Gruzji, które można odwiedzić tylko w okresie letnim, ponieważ w zimie śnieg odcina je od reszty świata.
Sami mieszkańcy na czas zimy przenoszą się do dolin niżej położonych, zostają tylko nieliczni, którzy pilnują zwierzyny. Tuszetia i Chewsuretia graniczą od północy z Czeczenią i Dagestanem, ziemią zamieszkałą przez muzułmanów, którzy wielokrotnie najeżdżali chrześcijańską Gruzję. Stąd też budownictwo na tych terenach było ukierunkowane na ochronę przed atakami najeźdźców. Podczas naszej wyprawy zobaczymy przykłady wspaniałej obronnej architektury wiosek, które wznoszą się wysoko nad drogą i wydają się nie do zdobycia. Ale po kolei...

Najpierw bilety lotnicze. Lecimy tradycyjnie już LOT-em i tu ważna informacja: do Gruzji bilety na okres wakacyjny należy kupować jak najwcześniej. My kupiliśmy w połowie stycznia, więc cena była jeszcze atrakcyjna tj. ok. 940 zł w obie strony. Każdy miesiąc opóźnienia to już była podwyżka. Skończyło się na tym, że w czerwcu bilety na nasz termin można było już kupić w cenie 1900 zł. Tak więc naprawdę warto wcześniej podjąć decyzję gdzie chce się jechać i w jakim terminie, ponieważ można sporo oszczędzić.

7.07 i 8.07 (sobota i niedziela)
Spotykamy się na dworcu kolejowym w Lublinie i cała nasza dziewiątka jedzie razem do Warszawy. Tradycyjnie już Piotr poleciał przed nami do Tbilisi i jego zadaniem jest kupno butli z gazem dla grupy, ponieważ przyjeżdżamy w niedzielę i sklep jest wtedy zamknięty. W niedzielę o 4 nad ranem lądujemy w Tbilisi. Piotr już na nas czeka i autobusem linii nr 37 jedziemy do centrum. Nocleg mamy zamówiony u Szury w guesthouse Irina, tam gdzie spaliśmy poprzednio i bardzo chwaliliśmy sobie to miejsce. Zostajemy umieszczeni w pokoju 10-osobowym i mimo że wszystkie łóżka zajęliśmy, ciągle jest dużo miejsca i nie obijamy się o siebie. W naturalny sposób nasza dosyć liczna gromadka ulega podziałowi na dwie podgrupy, z których jedna, w której ja jestem, kładzie się na chwilę, żeby trochę odpocząć, natomiast druga grupa (ta młodsza wiekowo) rusza w miasto. No ale tak to już jest, że jak jedni zwiedzają to drudzy nie chcą być gorsi, więc ledwo się za młodymi zamykają drzwi już otwieramy oczy i w pięć minut jesteśmy gotowi do wyjścia. W mojej grupie tylko Ania Cz. jest pierwszy raz w Gruzji, dlatego staramy się pokazać zabytki, urokliwe zakątki. Wybieramy się też do Ogrodu Botanicznego, który tym razem zwiedzamy po najdalsze krańce. Potem obiad w restauracji, Ania Cz. po raz pierwszy je pchali i chinkali, natomiast Marysia zmierza się z chaczapuri Adżarskim. Po południu spotykamy się z drugą grupą i już razem idziemy na mszę w języku polskim do pobliskiego kościoła.






9.07 (poniedziałek)
Rano na godz. 9.00 mamy umówiony transport, przyjeżdżają po nas dwa jeepy i zabierają do Omalo. Do każdego jeepa mieści się pięciu turystów, a wynajęcie jednego jeepa to koszt 400 lari, więc wychodzi na głowę 80 lari, nie jest duży wydatek zważywszy na to, że przejazd jest bezpośredni, nie musimy szukać przesiadek i oszczędzamy na czasie. Po drodze nasi kierowcy (mieszkańcy Omalo) zatrzymują się w Telawi na targu, gdzie możemy zagubić się w kolorowych straganach, oferujących ogrom owoców, warzyw, przypraw, mięso też było (w tym upale nie wiem jak ono się przechowywało, ale ja bym do ust nie wzięła). Niektórzy z nas zakupili też parę mocniejszych trunków, tak na wszelki wypadek, bo nie wiadomo co się może przydarzyć na szlaku.

Na razie jednak przed nami jedna z najsłynniejszych dróg samochodowych w Gruzji tj. szlak z Pszaweli do Omalo. 70 km, który pokonujemy w 4 godziny, niektórzy z duszą na ramieniu, patrząc na wąską drogę z ekspozycją na przepaści, która serpentynami wspina się na wysokość 2850 m n.p.m na przełęcz Abano, po to by potem opaść do Omalo na wysokość 1880 m n.p.m. Nie dziwię się, że tą drogą można przejechać tylko w miesiącach letnich, a i to tylko wtedy, gdy nie ma dużych opadów.

Na miejscu, dzięki Darkowi mamy już załatwiony nocleg. Szybko zrzucamy bagaże w pokojach i udajemy się na maleńki rekonesans. Wyczytałam w przewodniku, że Tuszecki Park Narodowy jest jednym z największych górskich parków narodowych w tej części świata. Zajmuje ok. 850 km2. Dla porównania Tatrzański Park Narodowy zajmuje powierzchnię około 212 km2, a całe Tatry 785 km2. W siedzibie Parku, która mieści się w Omalo Dolnym mogliśmy zapoznać się z fauną i florą występującą na tym terenie oraz zakupić mapy. Następnie udaliśmy się do Omalo Górnego, nad którym wznosi się imponujących rozmiarów twierdza Keselo, składająca się z 13 wież, połączonym tajemnymi przejściami. Została ona zbudowana w 1230 r. i służyła do ochrony mieszkańców przed najazdami Tatarów, a w kolejnych latach przed zagrożeniami ze strony Mongołów czy plemion muzułmańskich z Dagestanu.

Po powrocie na kwaterę zastajemy suto zastawiony stół z typowo gruzińską kuchnią, dla każdego coś dobrego, najedli się po równo mięsożercy i roślinożercy i tak nastawieni pozytywnie do Tuszetów i do całej naszej wyprawy, udaliśmy się na spoczynek.













10.07 (wtorek) 
Nareszcie ruszamy na wymarzony trekking. Każdy we własnym tempie dociera do Dartlo, gdzie robimy odpoczynek na jedzenie i zwiedzanie. W Dartlo znajdujemy pięknie zachowane średniowieczne wieże obronne. Ponad Dartlo wznoszą się ruiny wioski Kvavlo, do której kobiety nie mają wstępu jako że jest to miejsce święte. W samym Dartlo są ruiny kościółka, w pobliżu którego kobiety również nie mogą się kręcić z powodu świętości miejsca. Ruszamy dalej w naszą trasę doliną Pirikits Alazani i w gdy już zaczyna zapadać zmierzch a nam daje się we znaki zmęczenie i upał, zaczynamy szukać miejsca noclegowego. Szukamy dobrego miejsca na rozbicie namiotów i w pobliżu rzeki, ale nie jest to łatwe. Dolina jest wąska, niewiele miejsc płaskich, a te, które są, już zajęli miejscowi pasterze, którzy zapewne na noc wrócą do swoich chatek i mogą nie być zachwyceni widokiem trzech namiotów. W oddali majaczy wioska Czeszo i chłopcy postanawiają tam zapytać się czy ktoś pozwoli rozbić namioty na podwórku. Po chwili wracają z wiadomością, że jest zgoda. Ania Cz. i Marysia W. decydują się jednak poszukać miejsca noclegowego na dziko i oddalają się w boczną dolinkę. My zaś zmierzamy do uprzejmych gospodarzy, którzy pokazują nam duży plac na rozbicie namiotów, umożliwiają korzystanie z łazienki, gdzie ku naszemu szczęściu jest letnia woda, a gospodyni sumituje się jeszcze, że nie jest ciepła, bo dzień wcześniej mieli turystów, którzy zużyli gorącą wodę i nie zdążyła się jeszcze nagrzać. Przy rozbijaniu namiotu, a potem przy wieczornym posiłku towarzyszy nam urocza młoda suczka Teri, od której nie możemy się opędzić, tak jest spragniona towarzystwa i głaskania. Liofilizatowcy częstują ją resztami jedzenia i nawet jej smakuje, wylizuje do czysta opakowania.

Następnego ranka chcemy podziękować gospodarzom za gościnę i zapłacić za możliwość rozbicia namiotów, ale nie zgadzają się, wręczają nam jeszcze na drogę butelkę mocnego trunku.

Mieszkańcy Tuszeti są bardzo życzliwi turystom, kierowcy samochodów, którzy mijają nas, machają do nas z uśmiechem. Widać, że cieszą się, że ktoś docenia piękno ich gór, kamiennych wiosek. Dla nich turystyka to, oprócz pasterstwa, główne źródło utrzymania. Rozwijają się hostele w wymarłych wioskach, transport samochodowy kwitnie, bo część turystów podjeżdża z jednej wioski do drugiej aż do Parsmy, gdzie kończy się droga i zostaje już tylko piesza dróżka. Turystów nie ma jeszcze dużo, więc ich ilość nie przytłacza, zobaczymy jak to dalej się potoczy.


















W tym dniu przeszliśmy 20 km, w tym 744 m do góry i 694 m w dół.

11.07 (środa)
Jest tak mała wilgotność powietrza, że namiot jest praktycznie suchy i nie trzeba tracić czasu na suszenie go, pakujemy się i idziemy jak najdalej się da. Szlak wiedzie dalej doliną Pirikitis Alazani, mijamy Parsmę i robimy krótki postój na jedzenie i picie, upał jest nieziemski, więc chwila cienia pod parasolem jest cenna. Na szczęście po drodze są źródła, więc nasze butelki z wodą są ciągle uzupełniane.

Kolejna wioska na naszej drodze to Girevi, tutaj meldujemy się na posterunku granicznym, gdzie dostajemy przepustkę na dalsze poruszanie się w strefie przygranicznej. Musimy ją zdać w Muco, już na terenie Chewsuretii, po pokonaniu Atsunty. Ale to jeszcze przed nami. Wkładamy plecaki na plecy i maszerujemy dalej ciągle tą samą doliną, zaczynamy się piąć do góry, po drodze mijamy ruiny nieistniejącej już wioski, pasterzy strzygących owce. Zbliża się wieczór, już wiemy, że nie dojdziemy do zaplanowanego miejsca noclegowego przed Acuntą, dlatego zaczynamy szukać w miarę płaskiego terenu. Akurat dolina się rozszerza i wypłaszcza, niedaleko jest też woda wypływająca ze źródła w skale. Decyzja podjęta i rozstawiamy namioty. Powyżej nas mają szałas pasterze, w pobliżu pasie się też stado krów. Rano zaciekawione przychodzą do nas, pojawia się też pies, raczej pokojowo nastawiony. Bardziej ciekawi go co się u nas dzieje, niż wietrzy zagrożenie dla stada, które ma pod swoją opieką.











W tym dniu przeszliśmy 17 km, w tym 564 m do góry i 262 m w dół.

12.07 (czwartek)
Podobno najtrudniejszy dzień przed nami, tak przynajmniej piszą w przewodnikach. Przed nami przełęcz Acunta na wysokości 3431 m n.p.m. Najpierw jednak musimy dojść do miejsca, w którym mieliśmy wczoraj spać, ale nie dotarliśmy. Jest to miejsce, w którym dolina ponownie się rozszerza, jest tam też posterunek graniczny, dobre miejsce na rozbicie namiotów przy rzece Kwachidisckali. Po drodze jednak kończy nam się chwilowo szlak, napotykamy na rzekę, która zagradza nam drogę. Marysia i Ania Cz. decydują się na ominięcie przeszkody górą, ale kiedy patrzymy z jakim trudem pną się po bardzo stromym trawiastym zboczu rezygnujemy z tego kierunku i postanawiamy pokonać rzekę trzymając się blisko skały. Wkładamy sandały, które warto trzymać blisko klapy plecaka :-) i okazuje się, że nie taki straszny wilk jak go malują, rzeka, która w tym miejscu wygląda na bardzo głęboką okazuje się jednak nie taka głęboka, a można jeszcze stąpać po kamieniach, które są na dnie. Pierwsza przeszkoda tego dnia pokonana! Ruszamy dalej dziarsko w kierunku Acunty. Przekraczamy mostek, który przerzuca nas na drugą stronę brzegu, gdzie rozłożyli się Tuszeci ze swoimi końmi. Jest to taka baza dla turystów chcących wynająć konie na przełęcz Acunta. Spotykamy Słowaków, którzy radzą nam, abyśmy wzięli konie na przekroczenie rzeki, bo nurt jest bardzo rwący, dorosły mężczyzna może mieć problemy, a co dopiero kobiety i to naszej postury. Początkowo decydujemy się więc na wynajęcie konia do przewiezienia nas z bagażami na drugi brzeg, koszt takiej usługi to 10 lari od osoby, niewielki pieniądz a jakie ułatwienie. Dwa lata temu będąc w Gruzji pokonywaliśmy rzekę wypływającą spod lodowca i nie było to przyjemne doświadczenie, a w tym czasie obok nas inni turyści przeszli suchą nogą na końskim grzbiecie. Powiedzieliśmy sobie wtedy, że my też tak chcemy i następnym razem jak będzie możliwość to wynajmujemy konie, jest więc okazja do realizacji naszych postanowień. Jednak część grupy kombinuje dalej: skoro można wynająć konia na przewiezienie nas i bagaży przez rzekę, to może warto też wynająć konia dalej aż na przełęcz Acunta. I jest to bardzo dobry kierunek w myśleniu. Delegacja udaje się na negocjacje cenowe i zostaje postanowione, że wynajmujemy więcej koni, które zawiozą nasze bagaże aż na przełęcz Acunta w cenie 50 lari od osoby. Jest to już większy wydatek, ale proszę mi wierzyć na słowo: WARTO. Ruszamy na lekko, a nasze bagaże zostają, opiekuje się nimi Piotr, który zostaje jako pomocnik Tuszeta. Będzie jechał na koniu na końcu kawalkady i pilnował, żeby któryś koń nie zrejterował z naszymi plecakami. W tym czasie gdy my idziemy na lekko, w obozie Tuszeci ściągają konie z okolicznych wzgórz, załadowują nasze tobołki, ale wcześniej jeszcze goszczą się między sobą a Piotr na tym korzysta, bo zostaje zaproszony do kompanii. Trwa to dosyć długo, tak więc kiedy docieramy do miejsca, w którym mamy pokonać konno rzekę, czekamy prawie dwie godziny smażąc się na słońcu. Po drodze do tego miejsca mamy atrakcje w postaci przejścia przez odnogę rzeki na bosaka (był niedaleko mostek, ale tylko Marysia, Darek i Basia ośmielili się na niego wejść). Potem trzeba kolejny raz pokonywać rzekę, ale tutaj na szczęście jest mostek śnieżny. W miejscu oczekiwania na Piotra i nasze bagaże podziwiamy widoki, moczymy nogi w wodzie i co rusz wypatrujemy kiedy w końcu pojawią się konie. Wreszcie są, na przodzie Tuszet, za nim obładowane naszymi bagażami konie ze źrebakami, i na samym końcu Piotr trzymający się w siodle jak prawdziwy John Wayne (wychodzi tutaj jego praktyka zdobyta w Kirgizji). Sprawnie przeprawiamy się przez rzekę i dalej na lekko pniemy się w kierunku przełęczy. Marysia jako najstarsza w grupie i Małgosia, która ma pęcherze na stopach, zostają zaproszone do pokonania części drogi na konnym grzbiecie, Piotr zaś dołącza do nas. W pewnym momencie robi się już tak stromo, że konie idą tylko z naszymi bagażami. Droga ostro pnie się w górę zakosami, a my gratulujemy sobie dobrej decyzji wzięcia koni. Gdyby nie one, musielibyśmy jeszcze raz rozbijać się przed przełęczą, a tak przełęcz osiągamy jeszcze tego samego dnia.

Na przełęczy wyładowanie naszych plecaków, pamiątkowa fotka z Tuszetem, który też wyciągnął swój telefon i poprosił o zrobienie sobie zdjęcia z nami i rozstajemy się. Tuszet z końmi wreszcie uwolnionymi od naszych plecaków wraca na swoją stronę a my mając za plecami piękną Tuszetię już patrzymy w kolejny niedostępny rejon Gruzji: Chewsuretię. Zaraz poniżej przełęczy znajdujemy dogodne miejsce z dostępem do wody i rozbijamy namioty. W samą porę, ponieważ najpierw przychodzi gęsta mgła, a w niedługim czasie rozpętuje się potężna burza. Wiatr jest tak silny, że obawiamy się jak wytrzyma nasz namiot, który jest dopiero testowany na tym wyjeździe. Okazuje się, że namiot, mimo bardzo delikatnego wyglądu, dał odpór wichurze i pałąki pozostały w stanie nienaruszonym.






















W tym dniu przeszliśmy 21 km, w tym 1645 m do góry i 962 m w dół.

13.07 (piątek)
Ranek jest pogodny, po nocnej burzy nie ma śladu, tylko chmury przewalają się przez grzbiety. Niestety nie widzimy przez to Tebulosmty, najwyższego szczytu Wschodniego Kaukazu. Po drodze spotykamy posterunek wojskowy, gdzie sprawdzane są nasze przepustki. Naszym celem jest dzisiaj Szatili, ale w trakcie zejścia zmieniamy plany i decydujemy się spać w Ardoti, opuszczonej wiosce - twierdzy. Obecnie mieszka tam już tylko jedna rodzina. Czworo z naszej grupy, w tym ja, wdrapuje się do Ardoti na nocleg w domu, reszta rozbija namioty przy rzece, obok Niemców, którzy wędrują na piechotę, ale ich bagaże są cały czas niesione przez konie, a przewodnicy tak się o nich troszczą, że nawet na każdym noclegu kopią im dół i stawiają prowizoryczną toaletę. Mają też olbrzymi namiot, który służy za jadalnię. My też korzystamy z luksusów: nareszcie porządna kąpiel w łazience a nie w potoku, robimy solidne pranie, w cenie noclegu mamy również zapewnioną kolację i śniadanie następnego dnia, tak więc na dzisiaj żegnamy się z butlą gazową. Nie można oczywiście zapomnieć o samej przyjemności spania w kamiennym domu położonym na małej półce skalnej. Stawka za nocleg bez wyżywienia wynosi w tych rejonach przeważnie 20 lari, natomiast z wyżywieniem 40 lari, i tak płacimy. W nocy przychodzi burza, na szczęście zdążamy uprzątnąć pranie ze sznurków.














W tym dniu przeszliśmy 14 km, w tym 170 m do góry i 1432 m w dół.

14.07 (sobota)
Jedyny dzień, kiedy nas zmoczy w trakcie marszu i to solidnie. Rano ruszamy do Szatili przy pochmurnej pogodzie. W Muco rozliczamy się z przepustek, które otrzymaliśmy w Girevi i wypisujemy przepustki na dalszą wyprawę do Juty. Zostawiamy Piotra i Gosię w Muco, mają złapać transport do Szatili, ponieważ z nogą Małgosi jest gorzej i nie powinna jej forsować marszem. My zaś pieszo udajemy się do Szatili. Nie ma już czasu niestety na zwiedzanie Muco, a szkoda, bo to wspaniała wieś - twierdza, niestety wieże są umieszczone o wiele powyżej naszej drogi, a pogoda jest niepewna, chmury wiszą nad nami i w każdej chwili spodziewamy się deszczu. I tak się niestety dzieje, w połowie drogi zaczyna padać i deszcz będzie nam towarzyszył aż do samego Szatili. Żałuję, bo to jest bardzo ładne przejście doliną, a nie można było wyciągnąć aparatu. W Szatili znajdujemy nocleg i decydujemy się zostać dwa dni, żeby trochę odpocząć i spokojnie pozwiedzać miasteczko. Szatili warte jest poświęcenia czasu na zagubienie się w wąskich uliczkach, wejście do licznych wież, które są połączone tajemnymi przejściami.










W tym dniu przeszliśmy 17 km, w tym 90 m do góry i 325 m w dół. 

15.07 (niedziela)
Dzień totalnie lajtowy. Przed południem zwiedzamy kompleks wież obronnych i kamiennych domów w Szatili, Marysia i Ania Cz. decydują się potem na penetrację jednej z bocznych dolin, a my oddajemy się błogiemu lenistwu. Wieczorem zamawiamy w pobliskiej restauracji obiad i przy sutym posiłku oraz winie miło spędzamy końcówkę dnia. Decydujemy się również na zmianę planów dalszego trekkingu. Rezygnujemy z przejścia z Szatili do Juty, a za to zamierzamy więcej czasu poświęcić na zwiedzanie okolic Kazbeka. Udaje nam się umówić kierowcę rejsowej marszrutki na przejazd do Stepancmindy w cenie 60 lari od osoby.







16.07 (poniedziałek)
Rano pakujemy się do marszrutki i jedziemy kolejną malowniczą drogą wśród przepaści. Tylko latem jest ona przejezdna, a i teraz mamy chwilową przerwę, ponieważ po ostatnim ulewnym deszczu trafiamy na naprawę uszkodzonego odcinka drogi. Panowie gmerają niemrawo w wodzie usuwając kamienie, które blokują spływ wody z drogi, a ponieważ wyszliśmy z auta popatrzeć jakie są postępy robót, to sam kierownik również wziął się do pracy. Po drodze zabieramy dwóch autostopowiczów, okazuje się, że z Polski. Młodzi chłopcy, którzy autostopem dostali się do Gruzji i zwiedzają ją korzystając z uprzejmości Gruzinów. Jak na razie nie zawiedli się na tej legendarnej już gruzińskiej życzliwości i wszędzie są goszczeni bez gratyfikacji pieniężnej. Na przełęczy Datwisdżwari (2676 m n.p.m.) kierowca marszrutki przekazuje nas umówionemu koledze, który zawiezie nas bezpośrednio do Stepancmindy, sam zaś z naszymi nowo poznanymi krajanami jedzie do Tbilisi na naprawę auta. My jedziemy ciągle w dół, dojeżdżamy do zbiornika Żinwali z przepięknym lustrem turkusowej wody i przy twierdzy Ananuri kierowca decyduje się zatrzymać, żebyśmy mogli zwiedzić tę wspaniałą budowlę. Powstała ona na przełomie XVI i XVII w. i była siedzibą książąt Aragwi, w obrębie jej murów znajdują się dwie cerkwie, w tym bazylika Sioni z pięknie wykutym krzyżem i drzewem życia na frontowej ścianie, w środku zaś wspaniałe freski.

Następnie przejeżdżamy przez kurort narciarski Gudauri na wysokości 2196 m n.p.m. i przez Przełęcz Krzyżową (2379 m n.p.m.) wreszcie docieramy do celu naszej podróży, do Stepancmindy rozłożonej u stóp Kazbegu, drugiej co do wysokości góry w Gruzji (5047 m n.p.m.). Nawet nie musimy specjalnie się rozglądać za noclegiem, ponieważ zaraz po wyjściu z marszrutki otrzymujemy propozycję miejscówki. Właściciel podrzuca nas na kwaterę celem jej obejrzenia i decydujemy się pozostać, ponieważ miejsce jest naprawdę dobre, blisko centrum, przestronne czyste pokoje i widok na Kazbeg, który akurat teraz tonie w chmurach. Marysia i Ania Cz. wybierają spanie w namiocie na podwórku, tak więc wszyscy jesteśmy w jednym miejscu.















17.07 (wtorek)
Rano słyszymy walenie do naszych drzwi, to Darek budzi nas, żebyśmy zobaczyli Kazbeg w pełnej odsłonie. Momentalnie aparaty idą w ruch, wszyscy podziwiamy szczyt, który góruje nad miasteczkiem. Następnie po szybkim śniadaniu ruszamy w trasę. Naszym celem jest położony na wysokości 2170 m n.p.m. monaster Cminda Sameba czyli Świętej Trójcy, pochodzący z XIV wieku. Jest to bardzo uczęszczane miejsce, po pustkowiach Tuszetii i Chewsuretii czujemy się trochę zagubieni w tym tłumie turystów, których jeepy zawożą pod prawie same drzwi świątyni. Jest tu bardzo dużo Polaków na zorganizowanych wycieczkach.

Następnie kierujemy się w kierunku Kazbegu, chcemy dojść do lodowca, ale ostatecznie docieramy tylko do miejsca, z którego lodowiec jest świetnie widoczny i wolny czas poświęcamy na oglądanie panoramy ze szczytem na głównym planie, który znowu jest zasłonięty chmurami i tylko od czasu do czasu spektakularnie odsłania swoje fragmenty. Dużo ludzi wędruje dalej z zamiarem nocowania w stacji meteorologicznej i następnie zdobycia szczytu. My natomiast po nacieszeniu oczu widokami, schodzimy do miasteczka, niestety nie chcąc wracać tą samą trasą, przy monasterze decydujemy się na drugi wariant szlaku, który prowadzi między innymi wzduż trasy samochodowej i nie jest to dobry wybór. Co rusz przejeżdżają obok nas samochody, kurz się wznosi, a i droga jakoś taka mało ciekawa i dłuży się niemiłosiernie.














Tego dnia przeszliśmy 19 km, w tym 1316 m do góry i 1362 m w dół.

18.07 (środa)
Na dzisiaj zaplanowaliśmy zwiedzanie doliny Truso. To była inicjatywa Tomka, który wyczytał w Internecie, że dolina jest piękna i warta zobaczenia. Wszystko to się potwierdziło. Nasz gospodarz podwozi nas do wylotu doliny i umawiamy się na odbiór o konkretnej godzinie. Nareszcie jesteśmy na szlaku z dala od zgiełku. Tylko my i dolina, i Azerowie, którzy wypasają tu swoje bydło i raczą nas w drodze powrotnej swoją gościnnością. Ale po kolei. Dolina jest opuszczona, mieszkali tu kiedyś Osetyjczycy, ale zostali wysiedleni przez Gruzinów w związku z działaniami wojennymi w 2008 roku. Można tylko wędrować do osady Abano, a zaraz za nią jest baza wojskowa, poza którą wyjście już jest niemożliwe. Po drodze mijamy trawertynowe tarasy utworzone przez wody termalne oraz osadę Ketrisi i Abano, teoretycznie są one niezamieszkałe, ale na czas wypasu zwierząt parę rodzin azerskich pomieszkuje w opuszczonych domach.

W drodze powrotnej umyśliło nam się zakupić sera od Azerów i nawet nie wiemy kiedy a już siedzimy w namiocie przy stole zastawionym czym chata bogata, trunek leje się szerokim strumieniem, rozmawiamy o życiu w dolinie, o planach na przyszłość naszych gospodarzy. Czas szybko upływa w doborowym towarzystwie, nieubłaganie zbliża się godzina naszego powrotu (a nawet już dawno powinniśmy byli wyjść), bo przecież umówiliśmy się z naszym gospodarzem ze Stepancmindy, więc nasz azerski interlokutor proponuje nam, że podwiezie nas na umówione miejsce. Zyskujemy więc jeszcze chwilę na pobyt, dokonujemy zakupów serów, masła, wina i wreszcie załadowujemy się do samochodu, część z nas do środka, część na pakę i w radosnym nastroju wracamy do wylotu doliny. To już jest nasz ostatni dzień w górach, spędziliśmy go bardzo miło. A co się wydarzyło w dolinie Truso - zostaje w dolinie Truso.

































Tego dnia przeszliśmy 17 km, w tym 297 m do góry i 118 m w dół.

19.07 (czwartek)
Wynajmujemy busa i wracamy do Tbilisi. Po drodze zwiedzamy jeszcze Mcchetę, ponieważ trzy osoby z naszej grupy nie widziały tego świętego dla Gruzinów miejsca. W Tbilisi robimy pospieszne zakupy, korzystamy z gościnności Szury, która przechowuje nas do czasu odlotu naszego samolotu, bierzemy taksówkę i już jesteśmy w samolocie. Z lekkim opóźnieniem wylatujemy do kraju zabierając piękne wspomnienia i solennie obiecujemy sobie, że my tu jeszcze wrócimy. Mamy po co, bo przecież jeszcze tyle miejsc nie widzieliśmy i tyle szlaków nie przeszliśmy. Wyjazd był ze wszech miar udany. Co prawda całego planu nie zrealizowaliśmy, ale w bonusie dostaliśmy dolinę Truso. A szlak z Szatili do Juty zrobimy kolejnym razem. Bo przecież taki będzie.

W wyprawie udział wzięli: Ania S., Kasia i Tomek M., Piotrek., Marysia., Ania Cz., Małgosia, Basia, Darek., Monika. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz