czwartek, 14 lipca 2016

Zbójnicka parówka z kamzika (Tatry Słowackie 08.07 – 10.07.2016 r.)

 
Do tej pory unikałam jak ognia krótkich wyjazdów. Zawsze wydawało mi się, że to strata czasu, dłużej się jedzie w te góry niż chodzi po górach. Ostatni wyjazd zmienił diametralnie moje myślenie.
Kiedy Tomek zaproponował mi krótki weekendowy wyjazd w Tatry Słowackie z Kasią i Krzyśkiem, czyli ekipą, która była na poprzednim krótkim wyjeździe, przez chwilę się wahałam co robić. Na szczęście skusiły mnie widoki, które obejrzałam z poprzedniej ich wyprawy, no i nie mogłam zapomnieć o wygranej u Tomka w konkursie kofoli. Takie wygrane należy szybko egzekwować, ponieważ pamięć ludzka jest ulotna (nie przejmuj się Aniu, pamiętam, że jestem Ci winna kremówkę papieską, co prawda nie pamiętam już w jakim zakładzie przegrałam, ale że jestem Ci ją winna to pamiętam. Masz ją u mnie jak w banku i to w Samancie w Zakopanem ). Niestety podczas podróży nieopatrznie założyłam się z Tomkiem o kofolę, że Niemcy wygrają z Francją w meczu półfinałowym. Oczywiście przegrałam kofolę, ale nie tylko ja, ponieważ Krzysiek też założył się i źle obstawił.
No więc w czwartek o godz. 19 ruszyliśmy autem z Lublina w cztery osoby tj. Kasia i Tomek M., Krzysiek S. i ja w kierunku na Biały Ślad w Zakopanem, nasze stałe i niezawodne miejsce noclegowe. I rzeczywiście mimo późnej godziny tj. 23.15 ośrodek był otwarty, a pokój czekał na nas. Nawet nic nie jedząc i tylko co z grubsza się ochlapawszy wodą poszliśmy spać, ponieważ rano czekała nas jazda do naszego głównego celu podróży tj. Starego Smokovca. Stamtąd udaliśmy się na Sławkowski Szczyt (2452 m n.p.m.)

Piątek 8 lipca. Było to pierwsze wejście dla nas wszystkich. Pamiętam, że podczas poprzedniej wizyty w Tatrach Słowackich z Kolibą we wrześniu 2002 r. nie udało mi się wejść na szczyt, po drodze zrezygnowałam z uwagi na śnieg i generalnie brzydką pogodę. Za to teraz czekała nas uczta dla oczu. Podejście było bardzo długie, ale nie tak męczące jednak jak zejście potem ze szczytu. Panoramę na górze mieliśmy bardzo piękną, niebo było odpowiednio upstrzone chmurami, co dawało bardzo piękne efekty na zdjęciach. 









Po zejściu ze Sławkowskiego Szczytu (jakżeż nam się dłużyło to zejście, i ten nieustający widok naszego punktu docelowego tj. Hrebienoka, który ciągle widzieliśmy, ale nie przybliżaliśmy się do niego, a przynajmniej takie mieliśmy złudzenie) udaliśmy się do Bilikovej Chaty na jakże zasłużoną kofolę, a następnie ruszyliśmy Wielką Studeną Doliną na nocleg do Zbójnickiej Chaty (1960 m n.p.m.). Po drodze mijaliśmy prawie oswojone kamziki, czyli po naszemu kozice, które korzystając, że wieczorową porą jest mniej turystów i upał też lżejszy, wyszły się popaść. My szczęśliwie doszliśmy na nocleg. 



Schronisko jest bardzo sympatyczne, obsługa dawała sobie radę z szybkim wydawaniem posiłków mimo nalotu ogromu ludzi, w tym zastępu harcerek. W schronisku spodobała mi się część sypialna podzielona na dwa wielkie pokoje z materacami przegrodzonymi w miejscu głowy deseczką, żeby było przynajmniej trochę intymnie. 



Moją uwagę zwróciły też szafeczki, które stały pod ścianą, były zamykane na magnes i na każdej był numerek przyporządkowujący ją do konkretnego łóżka. Nikt nikomu nie mógł w ten sposób zająć miejsca na bagaż. Jedyny mankament to niski sufit, dla umiarkowanie wysokiej osoby stanowczo za niski. Kasia w końcu mogła dostrzec zaletę niskiego wzrostu, ponieważ chodziła wyprostowana, podczas gdy my przemieszczaliśmy się zgięci w pół. Niestety i tak parę razy zaliczyłam głową w sufit, zwłaszcza rano, jak się zapomniałam że tu tak nisko i huknęłam głową aż dźwięk się rozszedł po sali. Co do posiłków polecam oczywiście kuchnię wegetariańską i nie jest to tylko moja opinia. Porównując zawartość talerzy moi mili towarzysze wyprawy stwierdzili to samo. Na kolację dostałam wyprażany ser z ziemniakami i parę plastrów ogórków, natomiast na śniadanie omlet z kawałkami ziemniaków, porcje były naprawdę solidne, tak że można się było najeść bez konieczności uzupełniania własnymi zapasami. Natomiast Kasia, Tomek i Krzysiek na obiad mieli jakiś sos mięsny z ziemniakami, a na śniadanie dostali dziwne czerwone parówki. 



Przez cały czas konsumpcji zastanawiali się z czego są one zrobione, stanęło w końcu na kamziku. Coś czuję, że przy kolejnej naszej wizycie w tym schronisku będzie więcej chwilowych wegetarian.

Oczywiście na naszym stole królowała kofola, co zwróciło uwagę nawet Dominiki z obsługi schroniska, która zdziwiona zapytała się, czy w Polsce nie ma tego napoju. Ano właśnie nie ma, dlatego musimy jechać do Czech i na Słowację. Góry to tylko pretekst, żeby pokosztować tego trunku. Tak więc ja odebrałam nagrodę za odpowiedź w konkursie i od razu mogłam oddać dług za źle obstawiony mecz.
W tym dniu przeszliśmy: 19 km, 2251 m do góry, 1314 m w dół.

Sobota 9 lipca przywitała nas pogorszeniem pogody, chmury nisko wisiały nad nami i zapowiadały deszcz. Ten dzień przeznaczyliśmy na odpoczynek po wyczerpującym wczorajszym marszu. Udaliśmy się do Starego Smokovca i samochodem przejechaliśmy do Popradzkiego Plesa. Tam na parkingu zostawiliśmy auto i poszliśmy się w kierunku schroniska. Po drodze mijaliśmy ofoliowanych ludzi, a więc musiało tu nieźle padać. Na szczęście nas to ominęło. Zameldowaliśmy się w pokoju 6-osobowym razem z niemiecką parą, która przyszła przemoczona ze Śląskiego Domu i teraz suszyła się. Mieliśmy w planach wejście na przełęcz pod Osterwą, ale zrezygnowaliśmy, ponieważ pogoda była niepewna, poszliśmy tylko na symboliczny cmentarz pod Osterwą.






W tym dniu przeszliśmy: 12,3 km, 356 m do góry, 1039 m w dół.

Niedziela 10 lipca zaczęła się dla nas bardzo wcześnie. Tomek o 4.30 zerwał nas z łóżek, że pogoda piękna i już o 5.30 wyruszyliśmy ze schroniska w kierunku na Koprowy Szczyt. Wiało straszliwie i było tak zimno, że wyciągnęłam rękawiczki i czapkę. 







Za to przelecieliśmy na Wyżne Koprowe Sedlo, a potem na Szczyt w tempie ekspresowym, chyba to tempo było po to, żeby się rozgrzać. Cudownie się wędrowało przez pustą Dolinę Mięguszowiecką. Na Koprowym (2363 m n.p.m.) również byliśmy sami i mogliśmy podziwiać w ciszy piękno gór.











Zejście bardzo nam się dłużyło, ale uprzyjemnialiśmy je robieniem zdjęć okolicznych szczytów i kwiatów, które były tu w obfitości, zwłaszcza pełniki europejskie rosły całymi łanami, jak i piękne kępy rdestu wężownika. Były też sasanki, ale już tylko przekwitłe kwiatostany były świadectwem ich licznej tutaj obecności. 













Wraz z upływem godzin pojawiali się również turyści, którzy tłumnie ruszyli w kierunku na Koprowy Wierch, a po drodze wypoczywali nad Hińczowym Plesem. Patrząc na tę rzeszę ludzi cieszyliśmy się z naszego bardzo porannego wyjścia i samotnej wędrówki na szczyt i solennie obiecaliśmy sobie, że trzeba ten trend utrzymać. Na wylegiwanie się w łóżku jest czas w domu. Żałowaliśmy bardzo, że musimy już wracać do domu, bo gdyby nie to, to na pewno Rysy w tym dniu byłyby również nasze. Ale to jest plan na następny wyjazd, tak samo jak Krywań. Bo plany trzeba mieć, żeby wracając do domu już móc tęsknić za ich realizacją. W drodze powrotnej znowu nieopatrznie założyłam się z Tomkiem o kofolę, że mecz finałowy między Portugalią i Francją wygrają Francuzi i niestety przegrałam. Tak więc trzeba się szykować do wyjazdu, żeby postawić kofolę.
W tym dniu przeszliśmy: 14,2 km, 954 m do góry, 1208 m w dół.

1 komentarz: