poniedziałek, 29 sierpnia 2016

საქართველო czyli Gruzja



Gruzja – to dobry „przystanek” na drodze do czegoś dalszego i bardziej azjatyckiego i dzikiego. Takie łagodne przejście między „cywilizowaną” Europą, a „nieokiełznaną” Azją. A, że jest to „przystanek” dość ładny i łatwo dostępny nie dziwi, że bardzo dużo Polaków tam jeździ. W końcu i na nas padło. Kilka osób się skrzyknęło, kupiło bilety lotnicze z półrocznym wyprzedzeniem i zanim się nie obejrzeliśmy, podchodziliśmy do lądowania na lotnisku w Tbilisi.


Tomek: Wyjazd był „podzielony”, nierówno na dwie części: pierwszą ( 4 dni ) zwiedzanie Tbilisi, szeroko pojętych okolic jak i przejazd w góry, druga część: pobyt w górach. Na upartego można dostrzec jeszcze jeden, końcowy epizod: dzień w Tbilisi i transport na lotnisko. Podsumowując wyprawę niejako z góry, była ona nadzwyczaj udana, zobaczyliśmy bardzo dużo jak na dwa tygodnie, zarówno zabytki jak i góry. Trekkingi zrealizowaliśmy w 100 %. Wszystko to przy pięknej pogodzie, jak i dobrych humorach. 

Monika: Do Tbilisi przylecieliśmy rano, na lotnisku czekał już na nas ostatni uczestnik naszej wyprawy Piotr, który pokierował nas bez zbędnych błądzeń do naszego hostelu Why Not. Upał był od samego rana niemiłosierny, byliśmy po nieprzespanej nocy, zmiana klimatu, koniecznie trzeba było odpocząć, więc dziewczyny od razu poszły do pokoju chociaż na chwilę zdrzemnąć się, natomiast mężczyźni ruszyli w miasto „oblecieć” teren. Niestety dostaliśmy pokój na poddaszu, bez klimatyzacji, więc było wściekle gorąco jak w saunie. Zmęczenie dało jednak znać o sobie i  2 godz. przespałyśmy się. W końcu wszyscy razem zebraliśmy się do kupy i ruszyliśmy na zwiedzanie Tbilisi. Zwiedzanie świątyń było utrudnione ze względu na odbywające się nabożeństwa w niedzielę. Krępowało nas wchodzenie do kościołów podczas gdy wierni uczestniczą we mszy i nabożeństwach, więc pozostało nam tylko podziwianie na zewnątrz brył kościelnych, które zachwycały swoją surową architekturą oraz dyskretne zaglądanie przez próg do środka. Oczywiście byliśmy odpowiednio ubrani: dziewczyny spódnice i nakrycia na głowę, chłopcy długie spodnie. Tbilisi jest miastem bardzo przyjaznym dla turystów. Jest masę kraników z wodą dla spragnionych, z których bardzo często korzystaliśmy. Dużo sklepików, w których można kupić chaczapuri, żeby zjeść na szybko bez konieczności siadania w restauracji. Jest to miasto pełne kontrastów.









Widać tu ogromną biedę jeśli zajrzy się w zaułki, rozpadające się domy, wychudzone koty, których jest tu naprawdę bardzo dużo. Ale są też uliczki bardzo zadbane, zrobione pod turystów, gdzie człowiek czuje się jak w europejskiej stolicy. Bardzo urokliwie wyglądają kamieniczki przycupnięte przy wzgórzu, na którym usadowiła się twierdza Narikala.



Naprzeciwko po drugiej stronie rzeki Mtkwari jest olbrzymi posąg króla Wachtanga Gorgasalego, który pozdrawia miasto uniesioną dłonią.  Zwiedzanie rozpoczęliśmy od bazyliki Anczischati, która pochodzi z przełomu V i VI wieku i następnie udaliśmy się do katedry Sioni - najważniejszego obiektu sakralnego Gruzji. Do czasu wybudowania Soboru Trójcy Świętej w 2004 roku to właśnie Sioni była główną katedrą Gruzji i siedzibą zwierzchnika Gruzińskiego Kościoła Prawosławnego i to tutaj przechowuje się bardzo cenną relikwię tj. krzyż św. Nino.



Kolejnym punktem w naszej wędrówce przez miasto była Wielka Synagoga  z przełomu XIX i XX wieku, do której mogliśmy wejść. Wreszcie udaliśmy się na drugi brzeg rzeki Mtkwari i tam zagłębiliśmy się w dzielnicę ormiańską Avlabari zwiedzając katedrę ormiańską Eczmiadzyn, pałac Darejan skąd rozciąga się przepiękna panorama na Stare Miasto i twierdzę Narikala.



 




Wreszcie dotarliśmy do jednego z najczęściej fotografowanych zabytków tj. cerkwi Matki Bożej Metechskiej prześlicznie usytuowanej na wysokiej skarpie nad Mtkwari. Obecny wygląd cerkwi jest efektem jej odbudowy w XIII wieku po spaleniu przez Mongołów. Upał doskwierał, więc postanowiliśmy zrobić sobie krótką przerwę w parku przy łaźniach Orbeliani, skąd przeszliśmy do wodospadu, gdzie kto chciał, mógł zażyć ochłody w wodzie, a następnie przez wąskie i kręte uliczki Starego Miasta po drodze zahaczając o meczet (niestety dostępny tylko dla mężczyzn) dotarliśmy do Ogrodu Botanicznego za twierdzą Narikala.




Z braku czasu zwiedziliśmy tylko jego mały fragment chłodząc się przy kolejnym wodospadzie. Ostatnim etapem naszego zwiedzania była twierdza Narikala do której dostaliśmy się stromymi schodkami wchodząc na wzgórze przy pomniku Kartlis Deda tj. Matki Gruzji – 20-metrowej postaci z aluminium . Mury twierdzy, po których chodziliśmy, zostały zbudowane w VIII wieku. Po zwiedzaniu udaliśmy się w końcu na zasłużony obiad do tradycyjnej gruzińskiej restauracji, gdzie zajadaliśmy się kuchnią gruzińską popijając oczywiście gruzińskim winem, piwem i lemoniadą. Kuchnia jest specyficzna, nie każdemu podpasuje. Ja osobiście do potraw gruzińskich mam stosunek ambiwalentny, ale były też osoby w naszej grupie, którym te dania wyjątkowo podpasowały i zamierzają także w domu wprowadzić niektóre z nich.
Na poniedziałek zaplanowaliśmy wyjazd do kompleksu klasztornego Dawid Garedża położnego na południowy wschód od Tbilisi przy granicy azerbejdżańskiej. Kierowcę załatwił nam właściciel hostelu, nazwaliśmy go dla ułatwienia Panem Mieciem i bardzo dobrze nam się z nim jeździło także i następnego dnia, kiedy zabrał nas do Uplisciche i Mchety. Ale po kolei. Monaster Dawid Garedża został założony w VI wieku przez Dawida, jednego z tzw. Trzynastu Ojców Syryjskich, w naturalnej jaskini w górze Garedża. Oprócz monasterów są tu też cerkwie, kaplice i komnaty skalne bogato zdobione freskami, które są już bardzo zniszczone, ale mimo to ciągle widać ich piękno i kunszt artystów wykonujących freski. Widoki z monasteru na półpustynną okolicę robią wrażenie i sprzyjają kontemplacji. Już wiem dlaczego to właśnie tutaj Dawid założył klasztor, człowiek na takim pustkowiu w oddaleniu od siedzib ludzkich może spokojnie oddać się medytacjom. Niestety i te tereny zostały objęte działaniem najeźdźców i również one uległy znacznemu zniszczeniu. W drodze powrotnej z Dawid Garedża sympatyczny Pan Miecio zawiózł nas do lokalnej galerii wina, gdzie mogliśmy degustować wina, a następnie dokonać stosownych zakupów.




















We wtorek korzystając z transportu Pana Miecia udaliśmy się do skalnego miasta Uplisciche, 6 km na wschód od Gori. Mieliśmy szczęście, że zaplanowaliśmy to na wtorek a nie na poniedziałek, ponieważ skalne miasto traktowane jest jak muzeum, a muzea w poniedziałki są nieczynne. Uplisciche wywarło na nas duże wrażenie, wielkie skalne miasto, porównywane do jordańskiej Petry, rozłożone nad brzegiem Mtkwari na przełomie II i I tysiąclecia p.n.e. tętniło życiem do XIV wieku kiedy ostatecznie upadło na skutek różnych najazdów. Po wizycie w Uplisciche ominęliśmy Gori całkowicie lekceważąc muzeum Stalina i ruszyliśmy do Mcchety, dawnej stolicy gruzińskiego królestwa Iberii, gdzie zwiedziliśmy trzy najważniejsze zabytki: katedrę Sweti Cchoweli (XI w.) i monastery Samtawro (IV w., XII/XIX w.) i Dżwari (V/VI w.), wszystkie objęte ochroną UNESCO.

 
















Pan Miecio na pożegnanie dał nam butelkę swojego domowego wina, zawiózł nas na dworzec PKP, przekazał telefon tak na przyszłość gdyby trzeba było skorzystać z jego usług i już zakończyliśmy naszą pierwszą część wyjazdu do Gruzji i zaczynaliśmy nową przygodę tj. cel, dla którego tak naprawdę przyjechaliśmy do Gruzji, a więc góry.

Tomek: Akcję górską zaczęliśmy już w pociągu nocnym z Tbilisi do Zugdidi…było w nim tak gorąco, że po wrzuceniu bagaży na miejsce koszulkę można było wyżymać z wody. Następnie podczas jazdy, przy włączonej klimatyzacji było zimno, na przystankach gdy klima była wyłączona znowu gorąco i tak w kółko. Około 6 rano mocno wymięci wysypaliśmy się z post sowieckiej maszyny. Od razu ładujemy się, a właściwie ładują nas do marszrutki. Akcja jak w Pakistanie, bagaże lądują na dachu, przywiązane linami, a my do maszyny.


Jazda samochodem w Gruzji to dość ciekawe przeżycie. Niebezpiecznie nie jest, raczej specyficznie. Kierowca widząc znajomego, trąbi, bądź się zatrzymuje. Wita się, podając rękę i całując w policzek. W ogóle klaksonu używają dość chętnie: na przywitanie, na przepłoszenie krów, na strąbienie kogoś, w odpowiedzi na pozdrowienia lub na strąbienie…Zatrzymujemy się w przydrożnej knajpce – jedzenie bardzo dobre. Zupa podobna do naszego kapuśniaku, ale z mięsem i kubdari, czyli placek pszenny nadziewany mięchem na ostro, do tego wszystkiego wszechobecna lemoniada.
Docieramy do Mestii – stolicy Svanetti – lokujemy się w pensjonacie u Rosy. Ruszamy na rekonesans oraz po przepustkę potrzebną do ruchu przygranicznego.





Po załatwieniu formalności, kupujemy arbuza i melona. W hostelu Piotr wyciąga flaszkę wina i  tak wieczór mija dość przyjemnie.
Let’s get ready to rumble – czyli zaczynamy góry. Niestety rano deszcz, trochę zwlekamy z wyjściem aż przestanie. W końcu, wór na plecy i do góry. „Szlak” prowadzi przez potok, u góry znaki, ale trzeba pójść nie wiadomo czemu w prawo, tako rzecze Piotr, który był w Gruzji dziesięć razy i zna „przebiegłość” znakarza. Naprawdę nie pamiętam kiedy szedłem tak stromo pod górę przez prawie 90 minut. Stromość w ogóle nie odpuszcza, pomimo pochmurnej pogody leje się ze mnie strumieniami, woda ścieka mi po rękach, prawdziwa Golgota. Ale my jesteśmy twardzi i bez odpoczynku meldujemy się przy krzyżu, na wiacie. Tam wieje, mało łba nie urwie, ale jak jest wiatr to są i szanse na widoki. Coraz śmielej odsłaniają się góry, włącznie z bezapelacyjną Królową Kaukazu – Uszbą 4 710 m n.p.m.





W pełnym słoneczku docieramy do Jezior Koruldi ok. 2 710 m n.p.m. Raczej większe kałuże niż jeziora mają jedną zaletę, są pięknie położone. Rozkładamy namioty, gotujemy, niektórzy chcą iść dziś na widoczny Koruldi Range ok. 3 400 m n.p.m., z którego rozciągają się przepiękne widoki.





Jednak po małej wymianie zdań decydujemy się wyjść bardzo wcześnie rano. To była wyjątkowo dobra i szczęśliwa decyzja, gdyż nie minęły 3 godziny i się zaczęło. Dwa na trzy namioty przyznały się do modlitwy o ocalenie, jeden ze strachu w ogóle zaniemówił. Burze były dość gwałtowne i bardzo bliskie. Strzelało i grzmiało jednocześnie, wiatr i silny deszcz testowały namioty i psyche trekersów. Wszystko wytrzymało: i pałatki i turyści. Pod wieczór konie podchodzą pod jeziora, a my nastawiamy budziki na 4 rano, idziemy spać.

Pobudka, wyglądam z namiotu, a tam kosmos na wyciągnięcie ręki, miliardy gwiazd, droga mleczna tak bliska, że aż mleko z niej skapuje. Gęba się śmieje, budzę resztę i zabieramy się za szykowanie. Poprzedniego dnia umówiliśmy się z poznaną dwójką Belgów, że pójdziemy razem. O godzinie 5 rano wychodzimy. Świt łapie nas mniej więcej w połowie drogi.




Doszliśmy do newralgicznego miejsca. Czyli kopuły szczytowej i tu nasza ekipa się dzieli, dwie osoby: Ania S. i ja idziemy z Belgami, reszta inną drogą. „Nigdy nie wierz Belgowi, dobrą radę Ci dam, nic gorszego na świecie nie przytrafia się nam…”  trochę żartuję, ale coś w tym jest. Chłopak chodził tak spokojnie i lekko pod górę, że postanowiłem z nim pójść. Wbiliśmy się raczej na wprost, a tam była jedna, wielka kruszonka jak na dobrym placku drożdżowym. Było zajebiście krucho, dotykasz wielkiego jak telewizor kamienia, a ten łamie się w pół. Odrywasz i łamiesz skały jakbyś był Tytanem lub Herkulesem, a te spadają z wielkim łoskotem. Jednak trzeba przyznać, że bardzo umiejętnie poruszaliśmy się w tym labiryncie. Już mieliśmy się wracać, jakby nie to, że droga w dół jeżyła włosy na plecach, rękach lub pod pachami albo gdzie indziej. Musimy iść do grani, to jest najłatwiejsza droga do „ocalenia”. W końcu jest, widać krzyż i naszych kompanów. Jeszcze kilka metrów i wychodzimy na wierch ( Wariant Belgijsko-Polski przez Wielką Kruszyznę został zrobiony ).  A tam, co tu opowiadać, zobaczcie sami:




Jeszcze miła uroczystość – w końcu się doczekałem i w tych jakże pięknych okolicznościach odebrałem Dużą Odznakę Klubową.


Powrót. Droga naszych kompanów dla naszej czwórki to bułka z masłem. Koruldi Range jest bardzo kruchą górą, miliony łupków pozwalają schodzić jak w śniegu albo w ogóle można nie schodzić, tzn. stajesz i jedziesz z drobinkami skał w dół.




Osiągamy namioty, jemy, pakujemy się i w drogę. Przez przełęcz Gulli do wsi Mazeri. Jednak zanim doczłapaliśmy się na Przełęcz minęło bardzo dużo długich i myncuncych godzin. Przekraczaliśmy potoki, wodospady, wdrapywaliśmy się po niemal pionowych ściankach, gdzie wola, tam i droga…





Z Przełęczy Gulli do wsi Mazeri prawie 1 500 m w pionie w dół. Po godzinie 20stej rozbijamy się w połowie drogi. Ten dzień dał nam w kość.

Poranek jakiś lekko obolały, dziś Darek niestety musi wracać do Polski. Schodzimy do Mazeri, towarzyszą nam piękna pogoda i widoki. Docieramy do wsi i od razu łapiemy okazję do Mestii.






Meldujemy się u Rosy, ta nas rozlokowuje po swojej rodzinie i sąsiadach. Wieczorem jedzenie, piwo, wino, lemoniada do wybory. Idziemy spać snem sprawiedliwego.
Kolejny dzień to trekking do lodowca Chalati. Jednodniowa wycieczka, kończąca się przy ustach lodowego węża. Na powrocie deszcz, pierwszy i jedyny raz zmokliśmy podczas wyjazdu.






Drugi trekking przed nami. Czterodniowa tura, kończąca się przy murze ściany Bezengi, z najwyższym szczytem Shkhara 5 193 m n.p.m. Zanim tam dotarliśmy to mijaliśmy zapomniane wsie, takie jak Adishi, zaprzyjaźniliśmy się z psem i on z nami, że aż żal było się rozstawać, próbowaliśmy przekraczać lodowiec i przekraczaliśmy rzekę, po czterech godzinach znaleźliśmy się w tym samym punkcie tylko na drugim jej brzegu, spotkaliśmy najstarszych biznesmenów Gruzji, którzy prowadzili swój sklepik w rozpadającej się wsi na zboczach górskich, zażyliśmy kąpieli pod prysznicem no i w końcu szliśmy sławną „drogą” do Ushguli. Gdy już tam dotarliśmy wyszliśmy za wieś rozstawić namioty. Na wysokości ok. 2 200 m n.p.m. na prostej łące wśród potoków, kwiatów, koszących trawę Gruzinów i na wprost Shkhary doszliśmy do końca naszej wycieczki. Czwartego dnia po dojściu do lodowca zwijamy obóz i schodzimy do Ushguli, by po trzech godzinach jazdy ( 46 km ) znaleźć się na nowo w Mestii.  I to koniec naszych górskich przygód, czy było warto? Bez wątpienia! Wielki Kaukaz jest piękny, był dla nas wyjątkowo przychylny i nie żałował widoków.





































Powrót do Tbilisi. To zupełnie oddzielna historia, ale jakże wspaniała. Wyjazd 8 rano, tak akurat. Wyjeżdżamy ok. 8:30. Od razu kierowca bombarduje nasze uszy decybelami rosyjskiego rapu lub gruzińskiego rzewnego popu…Po dwudziestu minutach staje, wita się z kimś, kogoś innego zabiera. Ruszamy. Znowu staje, wyciąga broń ( imitacja ) wygłupia się, terroryzując załogę i przejeżdżające busy. Zamieniają się kierowcy między busami. Za 20 minut jedno z dzieci wymiotuje, stajemy. Mycie auta, po kolejnej rundce kolejne dziecko ma dość, a za nim w niewielkim odstępie czasowym starsza Pani. Znowu postoje i mycie auta, ale tu nikomu się nie spieszy i wszystkie te czynności są wykonywane bez zbędnego pośpiechu. Jest jeszcze jedna wpadka, kierowca „zapomniał” wysadzić dwóch dziewczyn w Kutaisi i teraz kombinuje dla nich transport. Kończy się tym, że wysadza je w jakimś miasteczku, daje „parę złotych” na busa powrotnego i jedzie dalej. Ale jak już była jazda to na całego, tzn. 150 km/h z licznika nie schodziło i ratuj się kto może przed naszym busiarzem. Po 10 godzinach wysiadamy w upalnej stolicy. 

Monika: Tym razem meldujemy się na nocleg w Irina’s Gueset House prowadzonym przez Szurę, znajomą Piotra. Tutaj upał nam już niestraszny. Każdy pokój uzbrojony w klimatyzację daje komfort nocnego odpoczynku. Poza tym 4 łazienki na piętrze również są nie do pogardzenia. Następny dzień poświęcamy na robienie zakupów i prezentów do Polski, plecak nie lubi próżni i to co zjedliśmy na trekkingu musi być teraz skutecznie zapełnione.


Nie wiem jak to zrobiliśmy, ale nasze plecaki ważyły o wiele więcej podczas powrotu do Polski, nie wspominając o bagażu podręcznym i torebkach, do których mają prawo dziewczyny. No ale jak się przywozi wino, koniak, melony, figi, brzoskwinie, czurczele, to nie ma się co dziwić. Na szczęście ciągle mieściliśmy się w limitach bagażowych i nic nam nie cofnięto na granicy.

Tomek: Osobiście przed wyjazdem nie czytałem relacji o Gruzji, górach, ludziach i ich zwyczajach. Chciałem mieć białą kartę przed wyjazdem, nie nastawiałem się na nic i niczego nie oczekiwałem. W zamian dostałem swoją własną historię. Jednak to i owo do mnie dotarło, o psach co zjadają ludzi, o niebywałej gościnności Gruzinów, o wielkim chaosie na drogach itp. Itd. I co? I nic z tych rzeczy nie potwierdzam, psy były, a i owszem, ale przyjazne


Gruzini byli, a i owszem, ale o normalnym stopniu uprzejmości






Chaos był, ale nie był on w żaden sposób niebezpieczny. Gruzja to kraj o pięknej przyrodzie i bardzo starych, ciekawych zabytkach, warty odwiedzenia i zapisania subiektywnego poglądu.
W wyprawie uczestniczyli: Ania S, Marysia W, Monika Sz, Kasia M, Darek Sz, Piotr N  i Tomek M.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz