poniedziałek, 23 lipca 2018

Kronika wyprawy Klubu Górskiego PTTK „Koliba” w Lublinie w Karkonosze w dniach 26.05 - 02.06.2018 r.


Dzień 1 - 26. 05. 18 r. / sobota/

Wyczekiwana z utęsknieniem przez niektórych członków KG PTTK „Koliba” wyprawa w Karkonosze i Rudawy Janowickie wreszcie dochodzi do skutku i tak oto rozpoczynamy pierwszy dzień naszej eskapady. Jest to w pewnym sensie druga tura zdobywania Karkonoszy, bo dwa lata wcześniej mieliśmy bardzo udany wyjazd do Szklarskiej Poręby, którego organizatorem była Iza W.

Tym razem nasza koleżanka z uwagi na odniesioną kontuzję i przedłużającą się rehabilitację złamanej nogi nie mogła z nami pojechać, ale, o czym warto wiedzieć, włożyła ogrom pracy w logistyczne przygotowanie wyjazdu. Jak się okaże, doceniliśmy to na miejscu i to każdego dnia.

Pałeczkę kierowania wyprawą przejęły tym razem z rąk Izy i to solidarnie: Joanna C. i Danuta M. Dwie osoby, wspomniana wyżej Danuta i towarzyszący jej Józef G., pokusiły się o wcześniejszy wyjazd , bo już w piątek na noc, ażeby, jak to się mówi, przetrzeć szlak. Natomiast 8 – osobowa grupa powsinogów z „Koliby”, obładowana plecakami, spotka się na dworcu PKS w Lublinie i o godz. 6:21 wyjeżdżamy do Wrocławia. Liczyliśmy na porządny i wygodny autobus dalekobieżny, a tymczasem przewoźnik podstawił tylko busa, co poniektórych pasażerów wprawia we wściekłość, czemu dają słowny upust.

Większość z nas przełyka jednak tę gorzką pigułkę na dzień dobry, wszak jedziemy na spotkanie z przygodą i trzeba myśleć pozytywnie… Przykład takiego myślenia daje Jola Ł., która w pośpiechu zapomniała zabrać z domu telefon komórkowy, a przecież w górach może on być niezwykle użyteczny i potrzebny, bo licho nie śpi… Ale od czego jest rodzina... Już w najbliższy wtorek córka Joli dostarczy mamie, za pośrednictwem kuriera, specjalną przesyłkę z aparatem, z tym, że nie za darmo... To taka antycypacja przyszłych zdarzeń…

Mamy jeszcze jednego zapominalskiego na etacie... Tym razem Józek T. nie wziął ze sobą dokumentu tożsamości i z tego tytułu mogą być problemy z zameldowaniem albo na granicy... Na szczęście ma przy sobie legitymację członka PTTK ze zdjęciem, do której, jak widać, jest bardzo przywiązany... Dobre i to! W busie nie tylko ciasno, ale duszno i parno, bo taki mamy teraz klimat, ale co tam, byle do przodu…

O godz. 10:30 w Gomulinie pow. piotrkowski, w olbrzymim przydrożnym zajeździe „Złoty Młyn” kierowca busa zatrzymuje się na planowy postój. Możemy się zatem posilić, bo w drodze kiszki marsza grają, ale również rozprostować kręgosłup... Ale to dopiero połowa trasy… Do Wrocławia dobijamy wreszcie ok. godz. 14:30 i musimy w ekspresowym tempie przetransferować się wraz z bagażami z przystanku do wysiadania dla busów na Dworzec Główny PKS, aby zdążyć na kurs do Jeleniej Góry. Transfer się powiódł i o godz. 17:30 już z Jeleniej Góry zamówiony przez Izę mikrobus zawozi nas do Karpacza na ul. Kościuszki 40- do willi „Roma”, która przez najbliższy tydzień będzie naszą bazą wypadową w Karkonosze.

Zakwaterowanie w pokojach zajmuje nam niewiele czasu, bo ok. godz. 18:15 zasiadamy już w komplecie /10 osób /do stołu w jadalni na parterze. Jedzenie – pychota i tak będzie do końca naszego pobytu. I taka prawie anegdota na początek... Na półmisku ze schabowymi dostrzegamy jakiś badyl, przypominający pokrzywę... Ale to nie pokrzywa, nie jakieś zakazane w ustawie „zioło”, ale dekoracja w postaci gałązki pachnącej i ekologicznej melisy cytrynowej z przydomowego ogródka...

Taka zielona przyprawa naturalna, a jaka dobroczynna dla żołądka... Nic tylko połknąć... Nie parzy! Nasz pensjonat jest usytuowany na Osiedlu Skalnym, dość wysoko, ale za to mamy stąd blisko do węzła szlaków, las na wyciągnięcie ręki z tarasu czy balkonu, jest rzeczułka, no i sklep spożywczy o rzut beretem, czyny non-stop przez 7 dni w tygodniu do późnych godzin wieczornych… Dodajmy jeszcze, że właścicielka willi „Roma”, a nasza gospodyni jest osobą nadzwyczaj uczynną, życzliwie do gości nastawioną, a nawet udziela nam kilku istotnych wskazówek co do topografii Karpacza, które oczywiście wykorzystamy już jutro… Podsumowując, pierwszy dzień wyprawy dobiega końca i możemy się wreszcie położyć do łóżek i i porządnie odespać trudy uciążliwej podróży…

Ale Asia C. i Danusia M. jeszcze długo będą się naradzać wieczorem i studiować mapę, aby opracować dokładną marszrutę na niedzielę… I o to chodzi, bo sztab dowodzi, a reszta jak po sznurku chodzi, wspomnieć się godzi…


Dzień 2 - 27. 05. 18 r. /niedziela/

Dzisiaj wybrana została trasa na tzw. „rozruch”, a że to niedziela, to wychodzimy trochę później, bo o godz. 9:30. Nie było jednak wylegiwania się, bo niektóre osoby wstały bardzo wcześnie, aby zdążyć na poranną mszę w kościele w centrum Karpacza. Zaczynamy od rekonesansu najbliższej okolicy, aby niebawem dojść na skróty do deptaka.

Po drodze mijamy zadbane wille i urocze pensjonaty, tonące o tej porze roku,wszak to maj, w kolorowych, wielobarwnych rododendronach. To prawie festiwal tych pięknych kwiatów, królują wszędzie, radują oczy…W centrum miasta oglądamy tzw. lipę „sądową”, zwiedzamy były kościół ewangelicko- augsburski, obecnie katolicka świątynia, potem kościół parafialny pw. Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny.

Kolejne kroki, idąc deptakiem, kierujemy w stronę zapory wodnej „Łomnica” na rzece o tej samej nazwie. Przechodzimy obok „Domu Lalki Adoptowanej”, jak głosi tablica na budynku. Ciekawa placówka kulturalna, nieprawdaż?

Zapora pamięta jeszcze czasy niemieckie, robimy sobie zdjęcia pod zaporą i na jej koronie, a tam na górze zaciekawia nas osobliwy widok... Po tafli zbiornika wodnego pływa sobie dumnie jedna jedyna kaczuszka, a o jej względy i miejsce w orszaku rywalizuje i dosłownie walczy między sobą harem kaczorów, których naliczyliśmy aż pięciu. Ma w czym wybierać kacza pięknotka z taką obstawą jak prezydent...

Danuta M. w roli cicerone prowadzi nas zielonym szlakiem , który wczoraj wydeptała razem z Józkiem G., przez ul. Myśliwską pod górę i dalej – do Świątyni Wang, będącej znakiem rozpoznawczym i chlubą zabytków Karpacza. Tutaj mamy etapowy przystanek, można posiedzieć przy bujnych rododendronach, zjeść kanapki, a niektórzy z nas zwiedzają z przewodnikiem unikatowy kościółek i przylegający doń cmentarzyk, na którym m.in. spoczywają również prochy słynnych Polaków – Tadeusza Różewicza i Henryka Tomaszewskiego.

Następnie idziemy w kierunku ronda „Biały Jar”, by od głównego węzła szlaków dojść ulicami Gimnazjalną i Leśną do „Szerokiego Mostu”, bo tak nazywa się ten leśny punkt topograficzny.

Tam czeka na nas zadaszona wiata, a więc mamy chwilę relaksu, robimy parę fotek i hajda dalej… Po drodze mijamy Centrum Informacyjne i Stację Ekologiczną Karkonoskiego Parku Narodowego i ok. godz. 14:30 zbliżamy się do Kruczych Skał... Nagle Marian G. odkrywa i obwieszcza nam, że zostawił pod wiatą przy Szerokim Moście drogie okulary, a więc zawraca w te pędy i sadzi długimi krokami z powrotem w nadziei, że nikt ich nie zabrał... Jaka szkoda, że nikt z nas nie zabrał do plecaka puszki z redbullem…

A my tymczasem podziwiamy Krucze Skały, bo to niezwykłe bloki skalne i wyrobiska górnicze kamieni szlachetnych i ozdobnych, zwłaszcza szafirów. Przy okazji, trafiliśmy nawet na trening grupy wspinaczkowej. Jedna z dziewcząt wisiała w uprzęży na linie i płakała z wysiłku i niemocy, a z góry dopingował ją i pokrzykiwał jej partner... Nie mieliśmy jednak czasu, aby poczekać i zobaczyć, czy zapłakana dziewczyna wejdzie na wierzchołek po skalnej ścianie, czy też się podda…

Przybiega Marian G. z okularami/miał szczęście/, zadyszany, ale mina rozweselona, a my niedługo będziemy wracać do mostu na rzece i stamtąd kierujemy się ul. Skalną do naszej bazy. Jeszcze tylko rzut oka na słynny pensjonat z bocianami, w którym ongiś mieszkał i malował swoje obrazy ceniony niemiecki pejzażysta Carl Morgenstern, zwany również „królem widokówek”, bo od niego jako prekursora zaczęła się ich era. Na ul. Kościuszki meldujemy się przed godz. 17:00. Pokonaliśmy niemal 18 km i zamiast spaceru na powitanie gór wyszła długa wędrówka po Karpaczu i okolicach. Poznaliśmy z grubsza niektóre atrakcje i układ tego górskiego miasteczka.

Po obiadokolacji robimy drobne zakupy w osiedlowym sklepiku i trzeba iść spać, żeby rano wstać…
I znowu sztab wyprawy czyli duet Asia i Danuta długo deliberuje nad szczegółami trasy na następny dzień. Nawet konsultują pewne kwestie z Izą W., która będąc w Lublinie czuwa nad całością jako główna organizatorka wyjazdu w swoim mieszkaniu, pełniącym teraz funkcję wysuniętego stanowiska kierowania.


Dzień 3 - 28. 05. 18 r. /poniedziałek/

Trzeba zmodyfikować nieco program wycieczek górskich pod kątem pogody, która jest wyjątkowo korzystna jak na koniec maja i przypomina lato w pełni.

O godz. 8:30 wyjeżdżamy busem z zaprzyjaźnionym kierowcą / to ten sam, który zabrał nas swoim busem z Jeleniej Góry do Karpacza/ do Wieściszowic. Jedzie nas dziesiątka. Po przybyciu na miejsce kijki w dłonie i zaczynamy nasz posuwisty, równomierny taniec na górskim szlaku, który wyznacza ścieżka dydaktyczna „Kolorowe Jeziorka”, będąca największą atrakcją turystyczną Rudaw Janowickich i ewenementem w skali europejskiej, jak można przeczytać na tablicy informacyjnej.

Trzeba przy okazji przypomnieć, że w 2011 roku „Kolorowe Jeziorka” zajęły wysokie, trzecie miejsce w plebiscycie National Geographic Traveller jako jeden z siedmiu cudów polskiej przyrody. Długość tej ścieżki to wprawdzie tylko 3 km, ale jest niesamowita widokowo i tworzą ją: Purpurowe i Błękitne Jeziorko oraz Zielony Stawek, jak również spotykane po drodze dawne sztolnie i wyrobiska pirytu, w których mieszkają teraz gromadnie stada nietoperzy. Ślady połyskliwego pirytu spotykamy na każdym kroku. Piryt czyli siarczek żelaza, to kamień półszlachetny, jak donosi Wikipedia, i nazywany był kiedyś „złotem głupców” ze względu na swoją złotometaliczną barwę, bo niejednokrotnie poszukiwacze mylili go z prawdziwym złotem.

Mając przed oczami takie niespotykane nigdzie indziej obrazy jak z bajek Disneya, nie sposób ich nie uwiecznić, co czynimy, robiąc mnóstwo zdjęć na pamiątkę, że tam byliśmy... Potem maszerujemy raźnie na Wielką Kopę i już od początku szlaku mamy towarzystwo…

Przyplątał się do naszej ferajny mały piesek i nie odstępuje nas ani na chwilę, a nawet bawi się w przewodnika stada. Wielka Kopa /871 m n.p.m./ to jedno z najwyższych wzniesień Rudawskiego Parku Krajobrazowego. Na górze mamy stół i drewniane ławy dla turystów, a więc trzeba proklamować przerwę na drugie śniadanie i odpoczynek. Kundelek też podjada, co mu kapnie z turystycznego stołu i traktuje nas jak przyjaciół , machając ogonkiem… Staje się dla nas żywą maskotką tej niezapomnianej włóczęgi…

Posileni, z nowym zapasem energii, ruszamy dalej – do Czarnowa, mijając po drodze zajazd agroturystyczny ”Czartak”, a potem wchodzimy na Małą Ostrą /przepiękny punkt widokowy na wysokości 935 m n.p.m./ i następnie, w przedburzowej aurze, smagani grubymi kroplami deszczu – na Skalnik / 955 m n.p.m./. Góra Skalnik to najwyższy szczyt w Rudawach Janowickich. Jest już nasz… Tam dopędza nas na chwilę burza i trzeba uciekać pod ochroną peleryny…

W pewnym momencie konsternacja, bo był piesek i nagle się ulotnił, ale pewnie doszlusował do nowej grupy turystów, która po nas przyszła na Małą Ostrą. Opuszczamy się zielonym szlakiem w dół do starego traktu kamiennogórsko – kowarskiego - do Leśniczówki „Bukowo”, a potem Bukową Drogą do Wojkowa, aby wkroczyć do Kowar, które są kolejnym etapem naszej wędrówki. Cały czas gonią nas kłębiaste, ołowiane chmury oraz groźne grzmoty, zwiastujące ulewę gdzieś w pobliżu. Dobijamy w końcu do Parku Miniatur Zabytków Dolnego Śląska w Kowarach, ale tylko Asia kupuje dosyć drogi bilet wstępu i zwiedza obiekt, reszta złachana, spocona i przemoczona gasi pragnienie piwem lub sokiem, czekając na przyjazd busa. O godz. 17:30 wracamy wszyscy do Karpacza na spóźnioną obiadokolację.

Pierwsza czynność to prysznic, potem schodzimy do stołówki i gospodyni serwuje nam smakowitą zupę szpinakową z pieczarkami oraz ruskie pierogi / z dokładką dla głodomorów/. Kiedy obliczamy długość dzisiejszej trasy, to wychodzi aż 21 km.

W nocy mamy kolorowe sny, bo śnią nam się, co oczywiste, kolorowe jeziorka, a także ukwiecone, malowane barwami i pachnące ziołami rudawskie łąki, przez które prowadziła nas trasa do Kowar.

Takie sny, to ja rozumiem…


Dzień 4 - 29. 05. 18 r./ wtorek/

Z każdym dniem robi się coraz bardziej gorąco, a Dolny Śląsk i cały kraj zalewa fala niespotykanych upałów, ale my się nie poddajemy i ciągnie nas w góry jak diabli… O godz. 8:30 wyjeżdżamy busem do Strużnicy, aby kontynuować wędrówkę po Janowickich Garbach. Po przybyciu na miejsce okazuje się , że kierowca wywiózł nas za daleko , po czym zostawił, bo się śpieszył. Początkowo nie możemy znaleźć żółtego szlaku, ale koniec języka za przewodnika i z pomocą tubylców udało nam się trafić na ścieżkę obok starego tartaku.

Niestety trasa jest źle oznakowana na rozdrożu, zarośnięta, i zaraz za zakrętem gubimy żółty szlak po raz drugi i niebawem okaże się , że trzeba wracać… Quo vadis, Joanna! Quo vadis, Danuta! Skomplikowała się nasza dzisiejsza marszruta… A może tak miało być, bo w pobliżu dawnych stawów hodowlanych, gdzie nas zaniosło, Marian F. znajduje w trawie wyczerpanego lotem i chyba z przetrąconym jednym skrzydłem gołębia pocztowego z obrączką, a nawet wyrytym na niej numerem telefonu do właściciela.

Jako były hodowca gołębi i znawca tematu, Marian dzwoni do tego właściciela z informacją o znalezisku. Dowiaduje się, że gołąb wypuszczony został do lotu w Niemczech i miał dolecieć do swojego gołębnika w Polsce. Niestety hodowca ten mieszka zbyt daleko od Strużnicy i nie jest w stanie przyjechać tam po odbiór ptaka, nawet gdyby go zostawić w dobrych rękach… Nie ma dobrego rozwiązania, Marian F. wypuszcza ptaka na wolność, a ten odfruwa na pobliski dach...A może jednak nabierze sił i poleci dalej w swoje strony…? Tego już się nie dowiemy…

Wiemy za to, jak dalej maszerować, bo Asia i Danka odnalazły w końcu zagubiony szlak/ znak był skryty w zaroślach na zakręcie/ i już uspokojeni idziemy przez las pod górę obok Strużnickich Skał. Obieramy kurs na tzw. Skały Krowiarki, zaliczając po drodze inne formacje skalne jak Fajka i Rylec.
Niebawem dochodzimy do ostrego zakola potoku Janówka. Tam będziemy się piąć pod górę, aby dosięgnąć ruin dawnego zamku Bolczów, która to twierdza panowała kiedyś z wysoka nad całą doliną. Tutaj mamy dłuższy przystanek i można teraz obejrzeć z bliska to, co zostało z dawnej fortyfikacji, zbudowanej na skałach. Oczywiście jest też przerwa na jedzenie i picie, a familijne zdjęcie całej naszej paczki to rutyna.

Przerwa się kończy, pchamy się dalej i wyżej po Zamkowym Grzbiecie, aby wkrótce zobaczyć takie urzekające pięknem arcydzieła skalnej architektury jak Głaziska Janowickie, Skalne Bramy, Skalny Most czy Skała – Piec. Imponuje w szczególności ów Skalny Most, a jego spiętrzone i złączone dziwacznie u góry skały charakteryzują się , jak informuje tablica na dole, zwiększonym promieniowaniem radioaktywnym. Możemy również przeczytać, że ściany tego skalnego dziwadła wykorzystywane są dzisiaj jako znakomity teren wspinaczkowy dla pasjonatów tego sportu.

Również Skała – Piec , na którą się wdrapujemy, nie dość , że taka okazała, także cechuje się dużym poziomem promieniotwórczości naturalnej. Z górnej półki tej skały roztaczają się wspaniałe widoki na Dolinę Janówki, a gdy spojrzeć w dół za metalową balustradą na szczycie, to przepaść, aż bierze strach… I następny rozdział naszej włóczęgi po Rudawach Janowickich – Starościńskie Skały / 718 m n.p.m./. Mają one fantazyjne kształty, ukryte przejścia, tunele i małe groty, a kiedyś służyły jako miejsce rekreacji dla dawnych niemieckich władców tych ziem.

W pamięć zapada nam zwłaszcza Lwia Góra, z której bije majestat i potęga, a także jakaś tajemnica z przeszłości... Niebieskim, a potem żółtym szlakiem, po zatoczeniu jakby pętli, wracamy do Strużnicy, idąc ponownie, ale tym razem w dół, obok Strużnickich Skał. Około godz. 16:20 przyjeżdża po nas bus i zabiera naszą grupę do Karpacza. Pokonaliśmy tego dnia co najmniej 16 km... Nie było lekko i łatwo, bo dokuczała mordercza temperatura grubo powyżej 30 stopni C, oblewał nas pot, nałożyliśmy trochę drogi, mówi się trudno... W kategorii przygód trzeba będzie zapisać zgubienie szlaku / podobno ciągle są tam z nim kłopoty/ i perturbacje z gołębiem… W nagrodę dostajemy w stołówce obiadokolację – palce lizać! Nasza gospodyni po prostu nas rozpieszcza swoimi pomysłami kulinarnymi i porcjami na talerzu… Można powiedzieć, przez żołądek do serca i to jest prawda…

Dzień 5 - 30. 05. 18 r. /środa/

Nieludzkiego żaru i spiekoty ciąg dalszy, ale co mamy robić, trzeba wykorzystać do cna pobyt w Karpaczu i powstrzymać się od płaczu...To tak dla rymu..

O godz. 8:30 rozpoczynamy kolejną wędrówkę po Karkonoszach. Za radą gospodyni idziemy tzw. dzikim szlakiem do Budnik, czyli dawnej śródleśnej osady górskiej, założonej jeszcze w 17 wieku, a położonej na północnym zboczu Kowarskiego Grzbietu, jeśli spojrzeć na mapę. Budniki są zlokalizowane na wysokości 900 m n.p.m. przy Tabaczanej Ścieżce, która w dawnych wiekach służyła przemytnikom do szmuglowania tabaki i tytoniu z Austrii do Prus. Dodajmy, iż w czasach swojej świetności ta nieistniejąca dziś osada ludzka była bardzo popularna wśród turystów, między innymi z uwagi na to, że od listopada do marca przez 113 dni w roku tamtejsza okolica była okryta cieniem, bo słońce chowało się za widnokręgiem. Obchodzono nawet hucznie z myślą o turystach dwa święta: pożegnania i powitania słońca.

Zimą wioska była odcięta od świata. Śnieg zasypywał domy po dach, a sąsiedzi odwiedzali się wyłażąc z chaty prze okna lub komin. Po II wojnie światowej grasowali w pobliżu Budnik szabrownicy, a także pomieszkiwali sezonowo drwale. Potem powstał tu ośrodek studencki, gdzie młodzież w spartańskich warunkach wypoczywała, aby podreperować swoje zdrowie.

Kolejna ciekawostka , to fakt, że w latach 50-tych w Budnikach rozpoczęły się poszukiwania uranu, drążono tym celu sztolnie, ale uranu nie odnaleziono. Studencka baza została jednakowoż zamknięta i miejscowość wymarła na dobre. Kiedy tam dotarliśmy to organizujemy w pobliżu wiaty dla turystów krótki postój, aby złapać oddech przed dalszą mordęgą w upale.

Idziemy dalej wytrwale słynną Tabaczaną Ścieżką , aby dojść do Przełęczy Okraj na granicy polsko – czeskiej. Niestety polskie schronisko PTTK zamknięte na cztery spusty… Udajemy się zatem do czeskiej gospody w Pomeznich Boudach, nie opodal Malej Upy, na degustację piwa rzemieślniczego, ale pod względem smaku nie jest to żadna rewelacja. Zjadamy przy okazji swoje kanapki i czerwony szlak, który trzeba będzie wybrać, poprowadzi nas dalej na Sowią Przełęcz /1164 m n.p.m./, skąd wdzieramy się na Skalny Stół /1281 m n.p.m./.

Niebieski szlak był dzisiaj czasowo zamknięty i niedostępny dla turystów ze względu na gniazdowanie cietrzewi wędrownych sokołów. Na Skalnym Stole jest po prostu cudownie, a panorama okolicy ze Śnieżką w tle urzeka i zapiera dech… Dajemy stamtąd susa w dół do Sowiej Doliny/ prześliczna/ i pędzimy wzdłuż rzeki Płomnicy do góry zwanej Buławą, co poniekąd uprawnia niektórych z nas do tytułu marszałka turystyki w Karkonoszach. To taka subiektywna megalomania. Z tego miejsca żółty szlak zaprowadzi nas po raz wtóry na Tabaczaną Ścieżkę, a już na samym dole Danuta M. odnajduje sprytnie nieoznakowany leśny dukt i tymże skrótem dochodzimy do ul. Kościuszki w Karpaczu.

Dzisiejsza wycieczka zajęła nam prawie 7 godzin i mamy w nogach co najmniej 18 km. Dostaliśmy w kość, ale to jeszcze nie koniec tropikalnych upałów, które nie mają zamiaru ustąpić… My też jesteśmy twardzi i gotowi do dalszego podboju Karkonoszy.

Wieczorem do naszego składu dołącza Magda K., ta sama, która blisko rok temu zdobyła Babią Górę w butach z podklejonymi i podwiązanymi sznurkiem podeszwami...Tym razem przywiozła solidne obuwie i rwie się na szlak, mając w perspektywie tylko parę dni na piesze wędrówki.


Dzień 6 - 31. 05. 18 r. / czwartek/

Dzisiaj przypada święto Bożego Ciała i znowu na dworze niemiłosierny żar z nieba… W planie długa i wymagająca trasa. O godz. 8:30 kierowany przez „naszego” kierowcę bus dowozi nas do „Dzikiego Wodospadu” i stąd wystartujemy pod górę.

Jest nas łącznie 11 osób, ale już na początku Marian G. i Józek T. odłączają się od grupy i pójdą we dwóch swoją trasą na Śnieżkę, co im się uda. Wrócą też osobno, bo, jak się okaże, tego dnia nasze drogi całkiem się rozeszły… Podstawowa grupa wybiera natomiast trasę przez Dolinę Pląsawy i kroczy Drogą B. Czecha /zielony szlak/ w kierunku Polany /1067 m n.p.m./. Stamtąd wdrapujemy się do góry żółtym szlakiem, a po drodze obserwujemy zadziwiające formacje skalne, w tym Koci Zamek /Kotki/, Pielgrzymy i Słonecznik /1420 m n.p.m./. To są prawdziwe cuda przyrody. Na Słoneczniku mamy czas na przerwę śniadaniową i serię zdjęć do kroniki rajdowej.

Potem zmieniamy szlak na czerwony i walimy granią w stronę Śnieżki. Jest sporo ludzi , bo to dzień świąteczny, a i pogoda super, słychać często – gęsto czeską mowę. Idziemy wzdłuż granicy, w dole mamy najpierw Kocioł Wielkiego Stawu/ największe jezioro górskie Karkonoszy/, potem Kocioł Małego Stawu / 1380 m n.p.m./, a na zboczach tych kotłów widać resztki śniegu i w pewnym oddaleniu dwa schroniska PTTK: Strzechę Akademicką i nieco niej Samotnię im. Waldemara Siemaszki. Docieramy do Spalonej Strażnicy/1430 m n.p.m./, a na czele naszego pochodu kroczy, jak zwykle, Karol L. Chociaż Śnieżka tuż- tuż, to nie idziemy tam, bo jej zdobycie zostało zaplanowane na jutrzejszy dzień i to innym podejściem.

Schodzimy zatem w dół niebieskim szlakiem w omdlewającej spiekocie, najpierw do Strzechy Akademickiej, a potem do Samotni, kultowego schroniska nad brzegiem Małego Stawu. Samotnia to podobno mekka osób zakochanych i nieszczęśliwych, ale przede wszystkim najpiękniejsze schronisko w Karkonoszach.

Na zewnątrz obiektu tłumy turystów, ale w środku jest wolna salka, a w niej dwa stoły obok siebie. Wypada zatem posiedzieć, pomarzyć, a nawet można kupić w barze porcję szarlotki na ciepło...Nie chce się nam opuszczać tego magicznego miejsca, ale cóż, trzeba gonić czas…

Idziemy więc kawałek pod górę i żółtym szlakiem zmierzamy coraz niżej – do Rozdroża Łomnickigo, a potem do „Dzikiego Wodospadu”, gdzie zaczęła się nasza dzisiejsza peregrynacja, a zdaniem wszystkich najbardziej malownicza i efektowna trasa w Karkonoszach. Już na dole w Karpaczu, mamy chwilę na odwiedziny miejsca, gdzie występuje tzw. anomalia grawitacji.I rzeczywiście widać, że gdy kierowca wrzuca luz, to samochód sam rusza pod górę, a metalowy termos na naszych oczach zaczął się turlać… Niektórzy nagrywają kamerą czy smartfonem ten fenomen w skali światowej. O godz. 16:00 przyjeżdża po nas bus i zabiera naszą dziewiątkę do bazy.

Dwóch kolegów, którzy się rano odłączyli od głównej grupy, w ogóle nie nawiązało z nami kontaktu.. Wracamy przeto bez nich, nie będziemy czekać na secesjonistów… O wyznaczonej godzinie spotykamy się w jadalni na obiadokolacji, a menu jak u mamy czy babci… Ale wcześniej mamy coś w rodzaju wejścia smoka, bo oto Marian G. i Józek T. wpadają zdyszani na salę, a ten drugi to nawet zapomniał w pośpiechu założyć koszulę i wabi panie nagim torsem, wzbudzając niejaką sensację… Wieczorem odzyskujemy siły i władzę w zmęczonych nogach na tyle, że większość rajdowiczów pójdzie jeszcze do kościoła parafialnego na mszę o godz. 19:00.Wszak to święto Bożego Ciała...

Dzień 7 - 01. 06. 18 r. /piątek/

To już przedostatni dzień naszego pobytu w Karpaczu i finałowa wyprawa w Karkonosze, której celem i ukoronowaniem będzie wspinaczka na Śnieżkę /1602 m n.p.m./. Co do wysokiej temperatury, to już gorzej być nie może, to istne apogeum tego gorąca… Wiarusy „Koliby” odpuszczają marsz na szczyt, bo rozum mówi „nie idź”, a w radiu ciągłe ostrzeżenia na temat życia zagrożenia od tego piekielnego upału.

Niemniej jednak na Śnieżkę decyduje się wejść 6- osobowy team czyli drużyna „A”/ Asia C. jako dowodząca, Magda K., Grażyna K., Jola Ł, Marian F. i Karol L./.

Trasa prowadzi z Osiedla Skalnego do Sowiej Doliny, potem będzie wejście na Sowią Przełęcz z przystankiem w schronisku „Jelenka” na Średniej Kopie i wyżej – Czarna Kopa /1407 m n.p.m./. Około południa , idąc czerwonym szlakiem, nasze dzielne koleżanki i koledzy wkraczają na szczyt, a tam kłębi się tłum turystów, którzy wjechali kolejką od strony polskiej, a zwłaszcza czeskiej, bo ta czeska dojeżdża na sam wierzchołek… Będąc na samej górze mają nasi zdobywcy blisko godzinę na podziwianie i upajanie się fascynującymi krajobrazami Karkonoszy, a potem schodzą bardzo karkołomnym zejściem w dół, zatrzymując się na krótko na symbolicznym cmentarzu Ofiar Gór. Kolejne punkty trasy powrotnej to : Wodospad Łomniczki, Schronisko nad Łomniczką. Betonowy Most, Szeroki Most i na koniec- Osiedle Skalne w Karpaczu, gdzie można odtrąbić wyczyn.

A ci co zostali w bazie „ludzi nieumarłych’ od niemiłosiernego żaru słońca też nie rezygnują z wycieczek do końca… Drużyna „B” łazikuje po Karpaczu, a najpierw Danka, a potem reszta wejdzie na Zamek Księża Góra, wznoszący się na wysokości 628 m n.p.m., w którego progach bywali historyczni przywódcy, znani politycy i głowy państw… Z 200-metrowego tarasu jest tam niepowtarzalny widok na panoramę Rudaw i Karkonoszy, czuje się potęgę i urodę tych gór. Dodamy do tego jeszcze wizytę w muzeum zabawek w budynku byłego dworca kolejowego i przemarsz po deptaku z zabytkowymi pensjonatami.

Pod wieczór obiadokolacja i wielkie jak kapelusz naleśniki ze słodkim nadzieniem, a o godz. 19:00 spotykamy się na pożegnalnym party na trawniku przed domem. Na zaimprowizowanym stole biesiadnym kusi nas czekoladowy likier, a wspomaga go nalewka i mamy okazję, aby wznosić toasty, w tym za Izę W., która wyreżyserowała naszą ekskursję, za obie nasze przewodniczki, za nas wszystkich , a nawet na pohybel upałowi, którego mamy dosyć…

Dzień 8 - 02. 06. 18 r. / sobota/

Około godz.10,00 wyruszamy w drogę powrotną z Karpacza do Lublina. Dwa zamówione wcześniej busy zawożą nas wraz z bagażami do Jeleniej Góry, stamtąd kursowy autobus zabiera nas do Wrocławia i tam z Dworca Głównego PKS przed godz. 14:00 odjazd do domu.

Karkonosze w sercu noszę, to ostatnie moje trzy grosze… Ach, co to była za wspaniała wyprawa !

Waldemar Popławski
















1 komentarz: