poniedziałek, 9 grudnia 2019

Z plecakiem na Roztocze


Dziś prawdziwych turystów, takich w starym stylu i niespokojnego ducha, coraz mniej, ale ta konstatacja nie odnosi się do uczestników jesiennego rajdu pieszego po roztoczańskich szlakach, zorganizowanego przez Klub Górski PTTK „Koliba” w Lublinie już na zakończenie sezonu turystycznego w roku 2019.

Rajd odbył się tradycyjnie w dniach 9 – 11 listopada, uwzględniając przypadający w tym miesiącu Dzień Niepodległości, a wzięła w nim udział 23 – osobowa grupa członków i sympatyków naszego klubu, w tym rodzina z dwójką chłopców w wieku szkolnym i przedszkolnym/ nie po raz pierwszy/. Żywymi maskotkami i harcownikami rajdu, też po raz kolejny, były dwa przemiłe psiaki: Zuzia i Mika, od Ani Cz., które miały wyśmienitą okazję, żeby się wyhasać i pobaraszkować, co nam jako widzom sprawiało dużą radość.

Kierownikiem rajdu był niezastąpiony w tej roli Stanisław Cz., zresztą o rodzinnych korzeniach roztoczańskich, a nasza kwatera noclegowo – wypadowa mieściła się w budynku schroniska PTSM w Hucie Różanieckiej gm. Narol, a więc w bliskości Południoworoztoczańskiego Parku Krajobrazowego oraz Puszczy Solskiej.

Huta Różaniecka, to urokliwa roztoczańska wieś, taka z gatunku u Pana Boga za miedzą, o czym przekonaliśmy się, próbując skorzystać na miejscu z internetu i smartfona, bo od razu wystąpiły kłopoty z zasięgiem, a nawet operator telefonii komórkowej nie zapewniał swoich usług poza dostępem do numerów alarmowych. Dla niektórych osób nierozstających się ze smartfonem była to, powiedzmy, niecodzienna sytuacja, jak na dzisiejsze czasy, a przecież jeszcze nie tak dawno wędrujący turysta nawet nie myślał o takich gadżetach w swoim ekwipunku.

Warto przypomnieć, że ongiś odwiedzane przez nas tereny znajdowały się na styku dawnej Galicji i Kongresówki, o czym świadczą liczne ślady historii i zachowane zabytki. To właśnie tutaj zaczyna swój bieg Tanew – jedna z największych i najczystszych rzek Roztocza, tutaj usadowił się też Wielki Dział /390 m n.p.m./ - drugi co do wielkości szczyt Roztocza po stronie polskiej, a także ulokowane są tu aż trzy rezerwaty przyrody: "Źródła Tanwi", "Bukowy Las” i "Minokąt”.

W schronisku w tym samym terminie, co i my, gościła inna jeszcze grupa turystów, a mianowicie uczestnicy parafialnej wycieczki młodzieżowej z Lublina, będący pod opieką księdza z kościoła na Poczekajce. Nie wchodziliśmy sobie jednak w paradę, bo każda grupa realizowała swój własny program. My jako „Koliba” mieliśmy do dyspozycji jedną część budynku, a oni drugą i nie dochodziło do kolizji interesów przy korzystaniu np. z sali jadalnej, świetlicy czy sanitariatów na parterze. W dziesięcioosobowych salach, gdzie przyszło nam spać, było ciasno, ale swojsko, panie osobno, panowie w separacji, wspólna łazienka i toaleta /niestety!/, ale za to na korytarzu dumnie prezentował się relikt z czasów PRL – stary automat do gry w piłkarzyki… Jak się okazało, szczególnie przypadł on do gustu obu chłopcom, Mateuszowi i Grzegorzowi, a także, o dziwo, Markowi K., o czym świadczyły każdego popołudnia rajdowego dochodzące do naszych sal żywiołowe okrzyki i komentarze grającego tercetu...podobne do tych ze stadionu I ligi.

Pierwszego dnia rajdu wyruszyliśmy na trasę z pewnym opóźnieniem, bo dopiero po g. 10.00, i wiodła nas ona od rozstajnego krzyża w Hucie Różanieckiej do rezerwatu „Bukowy Las”. Pogoda na powitanie była wyjątkowo ciepła i słoneczna jak na listopad, prawie 16 st. C, a w kompleksie leśnym ciągle jeszcze złociły się brzozy i modrzewie oraz purpurowiały klony… W drzewostanie rezerwatu zwracały szczególnie uwagę i budziły podziw olbrzymie, majestatyczne, ponad 150 – letnie buki i jodły. Naprawdę trzeba było zadzierać wysoko głowę do góry, aby dojrzeć koronę takiego pomnika przyrody, natomiast z drugiej strony pod naszymi stopami chrzęściły i szeleściły opadłe z drzew liście w złotojesiennych barwach. To była istna magia, ten marsz przez „Bukowy Las”.

Po drodze natknęliśmy się kilkakrotnie na śródleśne bajora, które zaanektowane zostały przez dziki i służą im do pławienia się i kąpieli, o czym świadczyło zastygłe na korze pobliskich drzew błoto, pozostawione przez czochrające się o pnie zwierzęta. Do bliskiego spotkania z leśną trzodą, na szczęście, nie doszło…..

Do naszej stanicy wróciliśmy grzbietem tzw. Wału Różanieckiego, mijając po drodze peryferyjne zabudowania Huty Szumy i stare kamieniołomy. O godz. 15.00 jesteśmy już na miejscu, a krokomierz pokazał 14,5 km przebytej trasy tego dnia. O godz. 16.00 zasiadamy do stołu, gdzie serwowana będzie obfita obiadokolacja w formie cateringowej: rosół i wielka jak talerz porcja schabu po roztoczańsku, a więc z zapiekanym serem i pieczarkami. Jak na warunki rajdowe – pychota!

Po posiłku mamy wreszcie czas na relaks, zasłużony zresztą, a wieczorem czeka nas dodatkowa atrakcja w postaci kina turystycznego. Pod tą nazwą kryje się „slideshow” zdjęć z poprzednich wypraw „Koliby”. Męska sypialnia zamienia się na jakiś czas w salę projekcyjną, a kierownik rajdu w roli kierownika kina wyświetla nam na ścianie z projektora fantastyczne i uchwycone w kadrze obrazki autorstwa własnego i Ani S., które to slajdy budzą wspomnienia, nostalgię, a nawet łezka może się w oku zakręcić..

Taki wieczór wspomnień bardzo się spodobał wszystkim klubowiczom i mogę w tym miejscu dodać, że zostanie on powtórzony także następnego dnia, bo to nasz rajdowy obrzęd. W końcu idziemy spać snem sprawiedliwego, bo większość osób wstała tego dnia bardzo wcześnie, aby zdążyć na autobus z Lublina do Tomaszowa Lub.












W niedzielę, drugiego dnia rajdu po Roztoczu, wychodzimy na szlak z samego rana i na dokładkę w deszczu. Popsuła się pogoda, ciągle pada, siąpi, mży, raz mocniej, raz słabiej, przydają się peleryny… Mokniemy, ale podążamy ochoczo w kierunku Lublińca, szerokim leśnym traktem, aby w pobliżu rozstaju dróg odnaleźć ukryty w zagajniku domek myśliwski z wiatą dla turystów i wyznaczonym dla nich miejscem do rozpalania ogniska. Kierownik rajdu, za co mu chwała, pomyślał z wyprzedzeniem o przygotowaniu drewna na rozpałkę, a zatem deszcz nam nie przeszkodzi… Najpierw udajemy się jednak do pobliskiego lasu Kobylanka, gdzie w maju w 1863 roku polscy powstańcy stoczyli w odstępie kilku dni dwie zwycięskie bitwy z przeważającymi siłami wojsk carskich, zmuszając Rosjan do odwrotu. To była jedna z większych potyczek Powstania Styczniowego, o czym przypomina turystom wykonany z piaskowca pomnik, a także znajdująca się obok tablica informacyjna. Zapalamy znicze przy obelisku jako dowód naszej pamięci o przodkach walczących o niepodległość, a Iza W. w charakterze lektorki odczytuje z dykcją zapisaną na tejże tablicy historię tego miejsca, można też będzie zrobić kilka zdjęć do kroniki klubowej, po czym wracamy pod wiatę, aby przy przy ognisku coś przegryźć, upiec kiełbasę na patyku, czy rozgrzać się naparstkiem nalewki, a tej nie brakuje…

Deszcz niechaj sobie pada, płonie ognisko w lesie, jest wesoło, mucha nie siada.. Niestety, jako że dzień w listopadzie krótki, zbieramy się do kupy i wędrujemy dalej – do Rudy Różanieckiej, gdzie zaraz przy pierwszych opłotkach przywitało nas wściekłe ujadanie psów na widok intruzów. Co ciekawe, prawie każdy ze stróżujących psów był w łaty, a więc zachodziło uzasadnione podejrzenie, iż od wspólnego psiego taty...Takie tam zbiorowisko kuzynów na czterech łapach...

W Rudzie Różanieckiej można i teraz zauważyć wiele śladów dawnej świetności tej wsi, związanych z przemysłem drzewnym, jest piękny pałacyk sprzed wojny, a w pobliżu wielkich stawów rybnych usytuowana jest przystań dla wędkarzy i znajdujący się nie opodal ośrodek hotelowo – wypoczynkowy zwany Dębowym Dworem. Podczas naszej wizyty ośrodek był zamknięty, woda ze stawów spuszczona, karpie odłowione, wszak jest po sezonie i do tego listopad… Skoro tak, to pchamy się dalej do przodu w stronę Huty Różanieckiej. Kilka osób wybiera prostą drogę i drepcze szosą, większość decyduje się na leśny gościniec i, jak się okaże, aby dość do źródeł strugi Paucza nadłoży parę kilometrów… Nic dziwnego, że grupa ta dotrze do schroniska już po zmierzchu na opóźnioną obiadokolację. A propos, palce lizać, porcje dla wielkoludów!

Summa summarum, pokonaliśmy tego dnia co najmniej 25 km w warunkach deszczowych. Nie była to też łatwa do przejścia trasa, bo niektóre osoby wróciły do kwatery obolałe i z pęcherzami na stopach. Trzeba się było namaszczać specjalnym kremem… Nie mylić z ostatnim namaszczeniem, to nie ta pora, choć ksiądz w schronisku też był na podorędziu. Czy to nie zbieg okoliczności, czy przypadek, to jedna z rajdowych zagadek…








Ostatni dzień rajdu, w poniedziałek 11 listopada, zapowiadał się spokojnie, relaksująco, bo trasa miała być krótsza, no i świątecznie, bo to Dzień Niepodległości, narodowe święto. Z przypiętymi do plecaków lub garderoby kokardami i kotylionami w biało – czerwonych barwach, wyruszyliśmy w nieznane, nieświadomi tego, co nas czeka …..

Orszak otwierały dwa rozbrykane czworonogi, a reszta turystycznej watahy kroczyła za nimi żwawo, ciesząc się z poprawy pogody, bo akurat przestało padać… Tak było tylko na początku, bo jak tylko doszliśmy do tzw. „dzikich szumów”, to skończyła się sielanka. Teren okazał się niezbyt przyjazny, delikatnie mówiąc, trzeba było przedzierać się przez chaszcze i zarośla, mokre od deszczu, skakać przez kępy trawy i kałuże oraz z kamienia na kamień, ześlizgiwać po stromych zboczach doliny, przechodzić w pozycji skulonej pod i nad powalonymi w poprzek ścieżki drzewami, a nawet wzajemnie asekurować, aby nie stoczyć się do lodowatej rzeki...W końcu dotarliśmy do ścisłego rezerwatu „Nad Tanwią”, będącego ikoną i cudem polskiej przyrody wraz z legendarnym „Źródełkiem Miłości”.

Wydawało nam się, że to już końcówka wcześniejszej mordęgi, ale nadzieja była płonna… Za mostem przy parkingu w Rebizantach czekała nas kolejna dawka emocji, ale jeszcze nie od razu... Na początek zatrzymaliśmy się przy obelisku upamiętniającym przekroczenie w tym rejonie przez Józefa Piłsudskiego ówczesnej granicy między dwoma zaborami. Dopiero potem zaczął się prawdziwy rajd z adrenaliną, bo trzeba było dwukrotnie i chyba o jeden most za daleko przeprawiać się przez meandrującą rzekę Tanew. Najpierw skakaliśmy na drugi brzeg w miejscu, gdzie bobry zbudowały niewielkie tamy i jakoś się udało nie zamoczyć nóg… Następnie droga zaprowadziła nas przez las do zakątka, gdzie należało przedostać się na przeciwległy brzeg Tanwi po przerzuconym nad nurtem rzeki drewnianym i śliskim od deszczu mostku bez poręczy….

Ta operacja okazała się bardzo ryzykowna i karkołomna, bo nie był to taki zwyczajny mostek, ale niezwykle chybotliwy i do tego przechylony z jednej strony w dół prawie pod kątem 45 stopni, coś w rodzaju ślizgawki nad strumieniem. Pierwsza osoba, która się odważyła, przebiegła przez mostek skacząc po poprzecznych beleczkach, a ten pod jej ciężarem aż się rozkołysał jak huśtawka.

Drugi ryzykant, który wszedł na rozedrgany mostek z duszą na ramieniu, nawet nie pamięta, jakim cudem mu się udało przejść, czego dowodził wyraz niedowierzania wypisany na twarzy delikwenta… Na zadziwiający i skuteczny sposób przeprawy przez rzekę wpadła nasza nowo zapisana koleżanka klubowa - Henia W., która przeczołgała się na czworakach po mostku, ale zrobiła to w medialnym stylu, bo nawet pozowała do zdjęcia z gestem wojowniczki… Za jej przykładem podążyła Asia C., pełzając po napowietrznej huśtawce z grymasem osoby zdeterminowanej na wszystko… Dopiero potem Stanisław Cz. wpadł na genialny w swojej prostocie pomysł i rzucił na śliski mostek kilka garści piasku.. I stała się rzecz niesłychana, godna kamery filmowej, bo wszyscy po kolei, gęsiego, przeprawili się na drugą stronę rzeki Tanew bez strat w ludziach i mieniu, a nawet suchą stopą… Ale co się najedli strachu, to inna historia… Och, tego się nie da opisać, ani zapomnieć….

Uradowani, że nam się udało uniknąć listopadowej kąpieli jak morsom, urządziliśmy sobie nad zakolem rzeki krótki przystanek na drugie śniadanie i odreagowanie stresu, potem hajda w drogę powrotną przez Hutę Szumy do Huty Różanieckiej, ale nie tak po prostu,bo poza szlakiem, na przełaj, po pagórkach, kukurydzianych rżyskach i wertepach, aby doświadczyć trudów rajdu aż do górnej kreski w rajdowej skali…

I zaiste wróciliśmy do bazy na ostatnich nogach, ubłoceni, umorusani, sponiewierani, ale z satysfakcją , że dotrwaliśmy do końca tej „drogi krzyżowej”… Tego dnia wyszło wprawdzie tylko 14 km na liczniku krokomierza, ale dostaliśmy w kość, ile tylko można... O godz. 15.30 przyjeżdża po naszą ekipę zamówiony wcześniej prywatny bus z Tomaszowa Lub. I syci wrażeń oraz przygód wracamy do domu przez Zamość… Adrenalina powoli ustępuje, zmęczenie takoż, ale za to krajobrazy pięknego Roztocza zostaną w naszej pamięci i sercach na długo…

























Jeśli podsumujemy trzy dni listopadowego trekkingu, to przewędrowaliśmy po roztoczańskich ścieżkach i bezdrożach aż 55 km.

Następna wyprawa na Roztocze zaplanowana została na początku stycznia 2020 roku i w zamierzeniu organizatorów będzie inaugurować nowy sezon turystyczny „Koliby”.

Do zobaczenia zatem i oby znowu nas szlak trafił…


Narrator: Waldemar P.
Oprawa fotograficzna: Stanisław Cz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz